OPPENHEIMER
OPPENHEIMER (Oppenheimer) Reż. Christopher Nolan, Scen. Christopher Nolan oraz Kai Bird i Martin Sherwin – na podstawie książek biograficznych ich autorstwa o Oppenheimerze. Obsada: Cillian Murphy; Emily Blunt; Robert Downey Jr.; Florence Pugh; Matt Damon, Kenneth Branagh, USA, Wielka Brytania, 2023
OPPENHEIMER to dzieło EPICKIE w najbardziej adekwatnym znaczeniu tego (bezrozumnie dziś nadużywanego) określenia. Opus Magnum Nolana. Oppenheimer jest nie tylko filmem wybitnym pod każdym – kinematograficznym – względem! Jest to dzieło, które przeciętnego widza przerasta swoją intelektualną i znaczeniową wielkością, bo większość z nas nie jest geniuszami – w przeciwieństwie do bohatera tego obrazu. To zaś, że Oppenheimer jednocześnie przy tym pozostaje wspaniałym widowiskiem, absolutnie frapującym w oglądaniu, narracyjnie i realizacyjnie prowadzonym w sposób perfekcyjny – z pewnością dowodzi także i tego, że Christopher Nolan jest jednym z najwybitniejszych reżyserów filmowych XXl wieku. Klękajcie Narody!
Z przyczyn oczywistych – recenzja filmu Oppenheimer nie będzie próbą opowiedzenia (tyle że w skrócie) jego fabuły. Niczemu by to nie służyło. Zresztą nie sądzę abym temu zadaniu podołała. Nie mam tak wybitnego umysłu jak Nolan (nie wspominając o Oppenheimerze), ponadto – do czego się szczerze przyznaję – przez całą edukację, od podstawówki do ukończenia studiów wyższych – nie znosiłam jedynie dwóch przedmiotów: fizyki i matematyki – jak nietrudno się domyślić, wyłącznie dlatego, że akurat z tych dwóch byłam zawsze bardzo kiepska…
A Oppenheimer – niejako en passant – w tle historii o „ojcu bomby atomowej” opowiada także o najtęższych umysłach z tych dziedzin jakie poznał XX wiek, wiek – dodajmy – złoty dla tych nauk w ich wydaniu „analogowym”, reprezentowany przez takie nazwiska jak: Albert Einstein, Niels Bohr, Edward Teller czy Werner Heisenberg…
A skoro jesteśmy przy świecie „nauki analogowej” – to muszę także się zwierzyć z tego, że sceny pokazujące fragmenty wykładów, w jakich uczestniczył Oppenheimer, w czasach gdy był studentem, a szczególnie te, gdy już pracował z wielkimi umysłami nad bombą atomową – doprowadziły mnie do łez wzruszenia. Chcę być dobrze zrozumiana – nie mówimy teraz o zagadnieniach etycznych, moralnych, etc. Mówimy o nauce! A z dzisiejszej perspektywy patrząc, kiedy nasz gatunek ma do dyspozycji tak olbrzymie zaplecze technologiczno / obliczeniowe – przypomnienie przez Nolana ludziom, którzy nie bardzo już potrafią – mnożyć, dzielić, odejmować i dodawać „w pamięci” do stu – że postaci, o których opowiada ten film zapisywały wzory i dowody matematyczne na najbardziej doniosłe i mające gigantyczny wpływ na świat w jakim dziś wszyscy żyjemy – na papierze i to ołówkiem (bo nie istniało jeszcze wtedy takie coś jak długopis) lub kredą na tablicy – mnie osobiście roz*** całkowicie. Dokładnie z tego powodu, o którym piszę wściekle i zapamiętale raz po raz przy okazji różnych tekstów, publikowanych na tym blogu. Tak, potwierdzam po raz kolejny – to co uważam od dawna – jesteśmy cywilizacją zagłady, dlatego, że au mass jesteśmy jedynie coraz bardziej głupi, a za to coraz bardziej leniwi i chciwi….
Ulałam emocji – wracam zatem do recenzji filmu Oppenheimer – choć z wyrażania w tym tekście emocjonalnego doń stosunku w żaden sposób zrezygnować nie zamierzam.
Napiszę to wprost: Oppenheimer zrobił mi tak, że z kina wyszłam nie tylko ze łzami w oczach, ale przede wszystkim tak „trącnięta intelektualnie” w głowę, że pięć dni z tym chodziłam, zanim zasiadłam do pisania tej recenzji i chodzić będę – jeszcze długo…
Myśl o tym, żeby skrótowo, a jednak klarownie spróbować zarysować fabułę tego obrazu – nie będę kłamać – mnie odciągała od laptopa za każdym razem gdy do niego zasiadałam. Wydawało mi się to czynnością niemożliwą. Bo Oppenheimer jest tak bogaty w treść i wydarzenia, dialogi, mnogość postaci i wątków, że na serio jego uważne i refleksyjne oglądanie – wymaga poważnego wysiłku intelektualnego. Co potencjalnie czyni ten film dziełem narażonym na znikomą frekwencje kinową… A jednak jest inaczej (o czym potem)… Nolan po raz kolejny dokonał cudu – fuzja intelektu i technologi w wydaniu komercyjnym przyniosła dochody! 😎😜…
Nie wiem jak Christopher Nolan to robi – sądzę, że to jego tajemniczy dar, jakiś rodzaj jednostkowej wybitności w profesji, którą uczynił swoim zawodem – że udaje mu się (nie pierwszy raz zresztą) ożenić trzy kwestie, które dla 90 % twórców współczesnego kina są niemożliwe do zrealizowania… Jego filmy są bardzo długie – co przeciętnego widza kinowego obecnie odstrasza – a jednak człowiek nie wstaje z kinowego fotela z poczuciem, że boli go tylko tyłek i nic poza tym… Ponadto Nolan nigdy nie opowiada rzeczy błahych intelektualnie, choć w sumie robi kino tzw. mainstreamowe, a napewno obliczone na bardzo dużą i bardzo zróżnicowaną socjometrycznie – widownię. I last but not least – potrafi przykuć uwagę i zmusić do śledzenia fabuły, choć w jego obrazach podawana jest ona nader często w nielinearnym porządku (co jest już obecnie znakiem rozpoznawczym dla jego twórczości). W sumie – nic dziwnego, skoro jego kariera ruszyła z kopyta po filmie, w którym fabuła została przedstawiona od końca do początku („Memento”).
* * *
Nazwany „ojcem bomby atomowej” Julius Robert Oppenheimer (1904 -1967), przez przyjaciół zwany Oppie – był jednym z najwspanialszych amerykańskich fizyków i jednym z najlepszych fizyków teoretycznych XX wieku. Absolwentem Uniwersytetu Harwarda, który ukończył z wyróżnieniem oraz Profesorem na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley, gdzie prowadził katedrę fizyki teoretycznej, zanim został mianowany dyrektorem naukowym Projektu Manhattan. Tyle „suche, encyklopedyczne fakty”. Zarówno jego życie prywatne, jak i działalność zawodowa są bardzo mocno udokumentowane faktograficznie – co z pewnością pomagało Nolanowi w pracach koncepcyjnych nad filmem biograficznym o postaci tego kalibru. Niemniej, i wydaje mi się ważne, aby to podkreślić – będę się upierać przy tym, że gdyby brytyjski reżyser sam nie był zafascynowany nauką, a szczególnie tym jak zbudowany jest wszechświat i co to de facto oznacza dla nas wszystkich lub co może oznaczać w rozwoju nauki, ergo technologii: filmu o Oppenheimerze – by nie dźwignął!
Bo to nie jest film biograficzny o wybitnym fizyku, ani nawet film o „ojcu bomby atomowej”!
To jest film o olbrzymich, porażających i onieśmielających wręcz swoim rozmachem i skalą – możliwościach ludzkiego umysłu, o jego gigantycznej mocy i sile rażenia (że tak to ujmę), które można zaprząc do różnych celów, te zaś nie zawsze dorastają do nich swoją wielkością. Zatem – co Nolan sugeruje delikatnie, ale wyraźnie w obrazie Oppenheimer – wielkie umysły niekiedy potrafią być sterowane przez ludzi o brudnych rękach i takichże duszach… A przede wszystkim Oppenheimer to jest film o człowieku jako istocie skomplikowanej psychologicznie. I o naszym gatunku, który jakże często pragnie przede wszystkim władzy, kontroli, poczucia mocy i sprawstwa bardziej niż innych rzeczy i wartości. I dla którego to gatunku (jako jedynego na świecie dodajmy!) urażona duma własna, potłuczone przez zadane ciosy Ego, pycha, próżność, narcyzm, jak też i kompleksy, poczucie bycia „gorszym” potrafią wziąć górę nawet nad sprawami i kwestiami, które decydują o losach tego świata…
Jest to także (w moim bardzo subiektywnym odczuciu) film o tym jak bardzo nauka jest w gruncie rzeczy „czymś” na podobieństwo przerażającego monstrum czy też demona z horroru – kiedy ma się świadomość, że można ją chcieć zgłębiać jedynie po to, aby móc wykorzystywać do podłych celów i zaprzęgać do niszczenia, a nie budowania…
Zresztą, wielbiciele twórczości Nolana (do których się zaliczam) wiedzą doskonale, że tego akurat reżysera zajmują intelektualnie od czasu wspomnianego już „Memento” ciagle te same uniwersalne dla naszego gatunku i najważniejsze kwestie: materia z jakiej utkane jest życie, miłość, śmierć. Czas i względność jego upływania. Zazębianie się czasu i przestrzeni, równoległość lub rozdzielność światów naszej egzystencji ze światami najważniejszych dla nas osób. Pamięć i emocje jakie nam towarzyszą tam gdzie te wszystkie kwestie robią się „personalne”, a przestają być „racjonalne”. Tym w zasadzie zajmują się wszystkie jego najważniejsze filmy: „Tenet”; „Prestiż” „Dunkierka” – na czele z „Incepcją” i „Interstellar”.
Zatem – przy tekście poświęconym najważniejszemu, dotychczasowemu dokonaniu Nolana, za jaki mam film Oppenheimer – muszę także podkreślić, że na jakiś szczególnie tkliwy i wyjątkowo mnie poruszający sposób – wzrusza mnie to, że akurat ten twórca tak wspaniałe łączy poprzez użycie najnowszych zdobyczy kinematograficznej techniki i technologii (możliwości kamerowania, udźwiękowienia i montażu) „materialną cielesność” swoich opowieści kinowych z ich wymiarem „niewidzialnym” – a jedynie odczuwanym – przez nas – kochających go widzów…
Konkludując: gdybym miała podsumować film Oppenheimer jednym zdaniem – powiedziałbym, że:
jest to wybitnie zrealizowane „studium przypadku” – esej filmowy, a w zasadzie rozprawa filozoficzna o tym, że człowiek może brzmieć tak samo dumnie, jak i przerażająco…
* * *
Prace naukowe i badawcze najwspanialszych teoretyków fizyki nad możliwościami rozszczepienia atomu stały się podwalinami pod wszystko to, czym finalnie zakończyła się historia „wiekopomnego dzieła” – a zarazem dzieła życia Roberta Oppenheimera. Amerykanie jako pierwsi na świecie skonstruowali bombę atomową i pokonali nią „wroga”, czyli Japończyków, zrzucając ją na Hiroszimę i Nagasaki. Zginęły setki tysięcy niewinnych ludzi, w tym dzieci. Kolejne dziesiątki tysięcy umierało powoli, czasami lata całe w wyniku napromieniowania radioaktywnego. To są fakty historyczne. Takie same, jak to, że „wynalezienie” bomby atomowej – nie doprowadziło do tego, że świat stał się oazą miłości i pokoju – a jedynie do tego, że ludzkość raz uzyskawszy tak potężne narzędzie unicestwiania – nie przestała toczenia nieustannych wojen, tylko zaczęła je toczyć ze świadomością całkowitej nieodwracalności procesu zwanego „naciśnięciem guzika”…
Byłoby to z pewnością mniej bolesne, gdyby nie fakt, że po bez mała stuleciu (tak! to „zaraz” będzie dokładnie tyle!) – na powrót żyjemy w świecie, w którym lęk przed użyciem bomby atomowej wrócił do świadomości młodych pokoleń, które (rzekomo) miały go już nigdy nie zaznać. Po zakończeniu II wojny światowej wszak – jako ludzkość – „sobie to obiecaliśmy” – nieprawdaż?…
Gdyby film Oppenheimer był metaforą baśni – to raczej tych okrutnych, pisanych przez braci Grimm albo Christiana Andersena o bardzo złowieszczym dżinie wypuszczonym z butelki, którego już nigdy nie da się tam zamknąć z powrotem…
W tym kontekście, jak i w tym, w jakim Nolan portretuje Roberta Oppenheimera jako postać z krwi i kości (chwała mu za to!) – jest to historia kogoś, kto choć genialny – był w gruncie rzeczy – swoim największym wrogiem. To mocno freudowskie, psychoanalityczne podejście do tej postaci – bardzo mnie poruszyło w scenariuszu filmu Oppenheimer. Najwyższa pora aby powiedzieć, że na pojawienie się tego akurat obrazu w polskich kinach czekałam od pół roku jak na szpilkach. Nigdy nie kryłam swojego graniczącego z czołobitnym – uwielbienia dla talentu, urody i charyzmy Cillian’a Murphy’ego. I to że Nolan, który z tym aktorem ewidentne lubi pracować wybrał go do kreowania roli „ojca bomby atomowej” – jest kolejnym dowodem jego wybitności w rozumieniu tego, jakimi prawami rządzi się świat iluzji, zwany magią kina. To, jak wyglądał naukowiec Robert Oppenheimer – można sobie wyguglać raz, dwa, trzy – Cillian Murphy nie jest fizycznie do niego podobny – w ogóle. Ale przecież nie o to chodzi. Chodzi o głębię, skomplikowanie i rozdarcie. I o warsztatową umiejętność udźwignięcia postaci co do której, w największym uproszczeniu ale za to z z całą pewnością, aplikuje się przymiotnik: niejednoznaczna…
Nolan zresztą jest akurat tym typem reżysera, którego wybory obsadowe – cenię sobie wyjątkowo mocno. Banalnie – pozostaje mi jedynie podsumować, że jak zawsze – miał rację i tym razem. Wybór Murphy’ego do roli Oppenheimera był strzałem w dziesiątkę. To jedna z najwspanialszych, powiedziałabym nawet, że najwybitniejsza z ról tego niezwykle utalentowanego aktora. O postaci tej w filmie – inna jakże ważna dla fabuły postać, niejaki Lewis Strauss (fenomenalnie kreowany przez Robert’a Downey’a Jr.!), bardzo wpływowy, prominentny członek Amerykańskiej Komisji ds. Energii Atomowej wypowiada takie oto zdanie: „geniusz nie oznacza mądrości”…
Piszę o tym z premedytacją – bo ważnych i bardzo mądrych zdań pada w filmie Oppenheimer – bardzo dużo. A my – zwykli ludzie – lubimy sprawy upraszczać, bo ułatwiają nam życie. Szufladce z napisem geniusz, podświadomie przyklejamy pod spodem karteczkę: mądry życiowo…
A to nie są tożsame sprawy! Jestem wdzięczna Nolanowi za podjęcie tak inteligentnej i wnikliwej optyki i perspektywy spojrzenia na Roberta Oppenheimera, tym bardziej, że zdaję sobie sprawę, że tak ogromny budżet jaki miał ten obraz, gdyby się dostał w złe ręce, mogłoby się to skończyć potwornym, jednowymiarowym hollywoodzkim gniotem…
Chapeau bas po stokroć!
* * *
Postać genialnego fizyka Nolan przedstawia nam od czasów, kiedy był studentem po czasy gdy pełnił funkcję głównego doradcy Komisji Energii Atomowej, skupiając się i na publicznym procesie, gdzie był przesłuchiwany przez rządową komisję, specjalnie powołaną w celu zdyskredytowania go z powodów politycznych wiele lat po zakończeniu II wojny światowej, w czasach prezydentury Eisehowera, jak i rzucając światło na mocno skomplikowane życie uczuciowe naukowca (w rolę jego żony Kitty wciela się Emily Blunt, zaś kochanki Florence Pugh). Nolan nie pomija także kwestii – ważnych dla zrozumienia postaci fizyka, które u Oppenheimera wynikały z jego poglądów politycznych, wartości jakie wyznawał, jak i z faktu, że był amerykańskim Żydem, który miał jakiś rodzaj obsesji na punkcie militarnego pokonania Nazistów, z wiadomych powodów.
I to właśnie ta obsesja, znacznie bardziej niż ambicje naukowe w zasadzie stały u podwalin jego zgody na zostanie dyrektorem naukowym Projektu Manhattan – ściśle tajnej operacji wojskowej, wartej w tamtych czasach niebotyczną kwotę 2 miliardy dolarów (sic!)! Operacji, której prowadzenie i zarządzanie od strony merytorycznej powierzył mu niewątpliwie będący pod gigantycznym wpływem jego naukowych możliwości Generał Leslie Groves (świetny Matt Damon!). W Los Alamos, w stanie Nowy Meksyk Oppenheimer przeprowadził pierwszą na świecie udaną próbę zdetonowania bomby atomowej. Reszta jest historią – jak mawia amerykańskie powiedzenie…
Zanim przejdę do podsumowania tego już aż nadto długiego tekstu – ale powaga sytuacji (że tak to ujmę) moim zdaniem tego wymagała 😎 chcę jeszcze poczynić honory w zasadzie wszystkim pionom realizacyjnym pracującym z Nolanem przy Oppenheimerze, ze szczególnym uwzględnieniem trzech. Po pierwsze zdjęcia – za które odpowiada po raz n-ty pracujący z Nolanem (zaczynali od „Interstellar” ) wybitny operator Hoyte van Hoytema. Tych kadrów, w tym rewelacyjnych zbliżeń na twarze czołowych postaci w najbardziej doniosłych momentach – zaręczam Wam, że się nie zapomina! Po drugie: muzyka. Monumentalna, ale jednocześnie liryczna. Absolutnie wspaniała. Jej autorem jest szwedzki kompozytor Ludwig Göransson – zdobywca Oscara za ścieżkę dźwiękową do filmu „Czarna Pantera” oraz nagrody Emmy za muzykę do serialu „Mandalorian”. A po trzecie: scenografia i kostiumy. Bajeczne! To jest czysta perfekcja. Teleportacja do lat 40-tych zeszłego stulecia w każdym detalu.
Montaż wieńczy dzieło. Odpowiada zań absolutnie wspaniała fachmanka w tej materii: Jennifer Lame (nominowana do nagrody Emmy za „Manchester by the see”), a która pracowała przy tylu wspaniałych filmach, że zapiera mi dech w piersi, jak o tym piszę (m.in. „Midsommar”; „Dziedzictwo. Hereditary”, „Historia małżeńska”), no i z Nolanem wcześniej przy okazji „Tenet”…
Podsumowanie:
Światowe box -office już podsumowały: Oppenheimer okazał się być obrazem dochodowym, zarówno w weekend otwarcia, jak i dalszej dystrybucji kinowej – radzi sobie świetnie. Tych, co dali nań kasę – z pewnością to cieszy.
Głosu w sprawie tego durnego czegoś, co media społecznościowe jedzące głównie klikbajty na wszystkie posiłki swej doby nazwały i wałkowały w pierwszym tygodniu wprowadzenia do kin „Oppenheimera” i „Barbie” – Barbenheimer – nie zabieram. Nie chce mi się. Bo uwłacza to mojemu poczuciu godności osobistej 🤷♀️😜
Ale mogę się podzielić pewnymi spostrzeżeniami natury socjologicznej. Na Oppenheimera wybrałam się w weekend, w drugim tygodniu od jego wprowadzenia do polskich kin. Do centralnie położonej galerii handlowej. Choć to wakacje, a pogoda była bardzo ciepła i ładna – na seansie w środku dnia było multum ludzi. Na oko ponad 70 % obłożenia jednej z najwiekszych sal w multipleksie. To już samo w sobie jest dość diagnostyczne. Nawet, jednak – biorąc poprawkę na zmasowane działania marketingowe – trzy godziny, tematyka oraz cena znacznie większa niż w tygodniu – zmusiły mnie do zadania sobie pytania – w czym rzecz. Bo na pewno nie w tym, że „to trzeba zobaczyć”. Bo „to trzeba zobaczyć” na masy działa bardzo umiarkowanie. I stawiam dużo na moją hipotezę, że jednak chodzi o temat. A tematem oczywiście – nie jest Robert Oppenheimer – bo dam sobie łeb uciąć, że w tej sali kinowej, w której siedziałam i ja – akurat tych, co wiedzieli „co to jest Barbie” było 90 % więcej niż tych, co gdyby ich zapytać zanim Nolan nakręcił swoje dzieło: „czy wie Pan / Pani kim był Robert Oppenheimer” – powiedzieliby co najwyżej: eeep, eeeep, no nie bardzo…
BOMBA ATOMOWA. To jest to, co widzów na całym świecie przywiodło do kin. Masowo. Tej frekwencji jaką ma ten obraz na świecie – nie robi uwielbienie dla twórczości Nolana. Zaręczam. To nie jest „uniwersum Marvela” ani „Gwiezdne wojny”. Ani nawet „Batman”… 😇😅
EPILOG
Refleksje pisane po tygodniowych rozmyślaniach nad filmem Oppenheimer:
Amerykanie na tego typu obrazy mówią (grzecznie) „heavy weapon”, a niezbyt grzecznie „heavy shit”. A ja mówię: to nie jest tylko film wybitny – to jeden z najlepszych, najcięższych, najgęstszych i najbardziej upakowanych w treść rozumianą – jako znaczenie obrazów – jaki obejrzałam w życiu. A obejrzałam w życiu bardzo, ale to bardzo dużo filmów…
I co bardzo, ale to bardzo pragnę zaznaczyć i podkreślić – trzygodzinny seans, którego się nie odczuwa przy tym wszystkim – to nie jest tylko powód do tego by Nolanowi klaskać. To jest powód, aby się pochylić z pokorą i wdzięcznością przed wielkością tego reżysera i współscenarzysty! W obrazie Oppenheimer znajdują się dziesiątki oryginalnych cytatów, wypowiadanych przez dziesiątki prawdziwych, realnych postaci historycznych! W tym absolutnych gigantów nauki! I co najważniejsze – każda z tych postaci (nawet jeżeli w drugim czy trzecim planie – wszak pamiętajmy, że trzeci plan „robi” w Oppenheimerze na przykład niejaki Albert Einstein lub Niels Bohr) – wypowiada zdania, które ważą tony – znaczeń i doniosłości ich treści…
Pojadę dalej – po bandzie. W mojej opinii Oppenheimer to film o przyczynach i skutkach praktycznie wszystkiego, co jest treścią współczesnego (liczonego od czasu zakończenia II wojny światowej) świata! Każdego jego geopolitycznego i historycznego aspektu. Nigdy w życiu nie widziałam filmu „komercyjnego” – będącego jednocześnie tak obłędną ucztą intelektualną…
STANDING OVATION!
All hail to Christopher Nolan!