22
maj
2015
107

Z cyklu – kapele mojego życia – SOUNDGARDEN

Inspiracją do powstania tego tekstu stała się informacja w radio, wraz z następnie, zagranym po niej numerem zespołu SOUNDGARDEN.

Bo właśnie w tym roku – mija 25 lat (sic!) od czasu uformowania się tej kapeli w jej ostatecznym składzie: Chris Cornell, Kim Thayil, Ben Shepherd, Matt Cameron.

Od pierwszego akordu – z samochodu zrobił się nagle wehikuł czasu –  przenoszący mnie w rok 1994, kiedy to po raz pierwszy usłyszałam i zobaczyłam CHRISA CORNELLA w teledysku, z którym zespół wtedy święcił międzynarodowy triumf. Chodzi rzecz jasna o Black hole sun, z albumu Superuknown.

 

Tak, przyznaję się – dla mnie wtedy – istniejąca już od 10 lat kapela z Seattle była zaiste “superunknown”. Ale nie mogło być inaczej: skoro w Polsce rok 1984 (ależ „Orwell’owska” data – swoją drogą!) był dopiero pierwszym po zniesieniu stanu wojennego. Wciąż niczego nie było w sklepach, a znaczna część towarów dostępna była jedynie “na kartki”. A, co najważniejsze – nawet ówczesna ogólnopolska świątynia i wyrocznia muzyczna w jednym, w postaci “Listy Przebojów Programu Trzeciego” także nie znała wtedy Soundgarden.

Black hole sun mnie walnęło. Walnęło i w głowę i w serce. A takie “ciosy” nosi się w sobie przez całe życie. I choć kilka lat wcześniej grunge – jako nurt muzyczny obsadziła na dobre w Polsce Nirvana, to właśnie Soundgarden, o trzy lata starszy od zespołu Kurta Kobeina – okazał się być dla mnie – jednak – emocjonalnie ważniejszy.

Samochodowe radyjko przypomniało mi jak bardzo grunge, stał się dla rzeszy Polaków mojego pokolenia zwrotnym punktem w światopoglądzie, jak dużo wniósł w kształtowanie się naszych muzycznych gustów i upodobań oraz wyznawanych wartości, jak przewiercił głowy na wylot – uderzając w nasze najczulsze struny. Dotykając tęsknot pokolenia wyrosłego w tłumionym buncie przeciw systemowi politycznemu, który brutalnie odrywał nas od świata, o którym marzyliśmy. A świat naszych pokoleniowych fantazji – symbolizowała Ameryka wraz z jej snem o sukcesie i mitem o ziszczonej wolności osobistej. A kiedy i my ją w końcu uzyskaliśmy – “grunge” był tym bardziej atrakcyjny, że świat ten jawnie, bezczelnie, głośno i dobitnie krytykował. Och, jakżeśmy go kochali!

Byłabym hipokrytką, gdybym nie wspomniała również o tym, że postać Chrisa Cornella miała znaczenie dla mojej osobistej miłości do tej kapeli. Gdyby nie fakt, że w 1994 roku byłam już na studiach, prowadziłam dorosłe życie (a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało) i wyrosłam z posiadania plakatów idoli muzycznych na ścianie – Cornell z pewnością stanowiłby “makatkę” nad moim łóżkiem. Co tu dużo gadać – był dla mnie bożyszczem, facetem, który w “przyrodzie” nie występował. Bo trudno było uwierzyć w to, że ktoś tak zdolny muzycznie, o takim głosie – jednocześnie wygląda jak ucieleśnienie “księcia z bajki”.

 chriscornellpic

Nigdy nie przestałam słuchać i kochać Soundgarden, choć jest to miłość “z przerwami”. To jeden z tych zespołów, które będą już ze mną zawsze.

You may also like

FERRARI
OPPENHEIMER
JANE BIRKIN – HISTORIA IKONY…
VERMEER. BLISKO MISTRZA

Skomentuj