2
gru
2016
53

NOMA. MY PERFECT STORM

NOMA. MY PERFECT STORM (Noma. My perfect storm). Reż. Pierre Deschamps, Wlk. Brytania, 2015

NOMA. MY PERFECT STORM – pełnometrażowy film dokumentalny poświęcony René Redzepiemu – jest zbyt miły i gładki, bym mogła go oceniać bardzo wysoko w kategoriach gatunkowych. Kiedy mowa o kulinariach – oczekuję krwi, potu i łez. Literalnie. A niestety obraz ten – skrzętnie stara się zatrzeć wszelkie ich ślady, które mogłyby nam dać prawdziw(sz)y obraz człowieka, który nie tylko niebotycznie wybił się ponad przeciętność, ale wywrócił świat haute cuisine do góry nogami.

Wszyscy zainteresowani tematyką kulinariów wiedzą już chyba dość dobrze, że jeśli chodzi o zawodowe gotowanie, a zwłaszcza jego zaplecze – to nie jest zabawa dla “miętkich frytek”.

I to jest mój jedyny zarzut wobec tego obrazu.

Nie zmienia to faktu, że oglądałam Noma. My perfect storm z dużą przyjemnością, a przede wszystkim z podziwem dla głównego bohatera. Redzepi jest bowiem głównym składnikiem tego filmowego dania, którego nie da się ani zastąpić tzw. zamiennikiem, ani podrobić.

Dokładnie tak, jak w kulinarnej maestrii.

noma-poster-v19_no_awards

Można śmiało powiedzieć, że Noma. My perfect storm jest swego rodzaju hołdem złożonym Redzepiemu. W sumie to rozumiem. Wszyscy mamy skłonność do idealizowania ludzi, których podziwiamy, szanujemy, uznajemy za wielkich. Dla filmu, zwłaszcza dokumentalnego – takie podejście – działa jednak na szkodę. Nie wałkując tego tematu już dłużej (bo to pytanie do reżysera i zostanie bez odpowiedzi) – przejdę do omawiania zalet tego obrazu, a raczej postaram się napisać czemu uważam, że jest godzien uwagi i że warto go obejrzeć.

*** Jak twierdzi reżyser, Pierre Deschamps:

Chciałem opowiedzieć historię człowieka, który żyje zgodnie z duchem naszych czasów – świadomy swoich uczuć i pragnień nieustająco się rozwija. Historię syna emigrantów, który czerpie z różnic między ludźmi, silnych relacji z nimi, w których jest miejsce zarówno na radość jak i smutek czy zranienia. Interesowało mnie jak ten młody człowiek, wciąż trochę zaskoczony faktem, że ktoś chce zrobić o nim film, zupełnie ignoruje lub bawi się swoją pozycją kucharza-celebryty, gotowania nie traktuje jako sztuki a kucharzy nie myli z artystami.

Redzepi założył restaurację Noma w roku 2003. Kopenhaga w tamtych czasach, jak i cała Skandynawia to było ostatnie miejsce na mapie Europy, o którym jacykolwiek gurmandziści, wielbiciele kuchni wysokiej i kulinariów przez duże K, smakosze – myśleli ciepło.

To był lodowaty ugór. Ziemia niczyja. Brak.

Ideé fixe Redzepiego stało się zarówno zredefiniowanie skandynawskiej kuchni, jak i mentalnego podejścia do całego nordyckiego regionu od strony kulinarnego wyrafinowania. A przede wszystkim odkrycie dla świata bogactwa darów natury, jakie oferuje. Wyjście poza banał (ileż można się podniecać łososiem?)

noma_my_perfect_storm-winI zaiste jego pomysły były tak wybitne, nowatorskie, innowacyjne, czasami wręcz – szalone, a przy tym poparte wielkim talentem, ambicją, kreatywnością, że w roku 2008, w niespełna pięć lat od przejęcia przez Redzepiego sterów w Nomie – restauracja otrzymała dwie gwiazdki Michelina. W 2010 roku zwyciężyła – po raz pierwszy – w prestiżowym rankingu The San Pellegrino World’s 50 Best Restaurants. Świat oszalał na jej punkcie. I na punkcie René.

Noma. My perfect storm ujęło mnie szczególnie dwoma składnikami.

Po pierwsze – wątkami poświęconymi samemu myśleniu o kulinariach, a raczej – przypomnieniu nam o wykwintnym jedzeniu i takiejż kuchni jako czymś, co od zbyt dawna straciło konieczny balans pomiędzy tym, co proste, tanie, zdrowe, naturalne, lokalne, zwyczajne, a tym co – drogie, straszliwie “nafąfane”, luksusowe, zdobywane nie wiadomo skąd, nadmiernie przeceniane i w związku z tym zasługujące na niebotycznie wysokie rachunki, oklaski, nagrody i peany. Jedzenie to zmysły. A pieszczenie zmysłów nie samym kawiorem i truflami się odbywa. Jemy bo musimy, ale jemy także po to, by czynić nasze życie bogatszym o doświadczenia podobne do nieopisywalnych rozkoszy erotycznych. Poznając nowe smaki, połączenia, przekraczając granice tego, co znamy i lubimy i pozwalając się im ponieść – naddajemy tej zwykłej biologicznej czynności  – znaczenia i metafory. Ubogacamy się o nowe doznania. Podróżujemy w nieznane rejony. Tym samym – wznosimy się niejako poza nasze “zwierzęce” funkcjonowanie.

Podziwiam i fascynuje mnie filozofia, która przyświecała Redzepiemu, kiedy tworzył swoje kultowe dania, połączenia, tajemne związki pomiędzy na nowo definiowanymi smakami, fakturami, splatając je w inną jakość. Jego pasjonackie, ba! wręcz fanatyczne poświęcenie się odkrywaniu dla ludzi wykwintnego oblicza kuchni zbudowanej na idei regionalności. Na upartym dążeniu do tego, by wykorzystywać w swych recepturach tylko to, co daje nordycka natura i odkrywać jakimi cudami nas obdarza w swojej nieskończonej łaskawości. By w “prostym i malutkim” (zioła, trawy, kwiaty, owoce, liście, grzyby, korzenie warzyw) – odnajdować – królestwo smaków. Ich poezję. Pełnię.

Po drugie – czarowaniem – nas widzów  – geniuszem Redzepiego postrzeganego jako „kucharz – celebryta”, przeplatane obrazem zwykłego człowieka, któremu – nazywając rzecz po imieniu – życiowo i na co dzień – nie przewróciło się w głowie. Zarzuty postawione w początkach tego tekstu to nie zwykłe czepialstwo. Są one uzasadnione. Nie wierzę w “chodzące ideały” i nie hoduje złudzeń na temat braku złożoności charakterologicznej wielkich postaci w jakiejkolwiek dziedzinie, czy branży. W każdym geniuszu tkwi monstrum. Takie, czy inne. Bo wielkość to trud, znój i sporo cierpienia. Męka niespełnienia, oceany frustracji i stresu, a przede wszystkim gigantyczne ambicje i perfekcjonizm. Mało wielkich ludzi to “miłe misie do rany przyłóż”.

Ale, co ciekawe –  lukrowany obraz Redzepiego, który wyziera z każdej niemal wypowiedzi osób, które miały z nim styczność, w tym –  tych, którzy z nim bezpośrednio pracowali – nie jest w stanie zepsuć wrażenia ogólnego. I kiedy się nad tym głębiej zastanowiłam – to stwierdzam po raz wtóry, że pozycja na klęczkach – szkodzi jedynie reżyserowi tego dokumentu. Nie Redzepiemu. Jego wygładzony obraz jako szefa Nomy i kilkudziesięcioosobowego zespołu, jakim dowodzi – nie jest w stanie ująć mu kulinarnej wielkości. Bo tego się mu ująć – zwyczajnie – nie da! (no, c’mon! nikt mi nie wmówi, że przez naście lat istnienia Nomy nie doszło do żadnej awantury na trzy fajerki, wrzasków, wyzwisk, oskarżeń, dramatów i wyrzucania z roboty z hukiem), a zwłaszcza wtedy, gdy restauracja ta zaliczyła najczarniejszy dzień w swojej historii, czyli oskarżenie o zatrucie kilkudziesięciu osób. To musiało być piekło na ziemi…

Ale być może nie to miało być najważniejsze (i może słusznie). Ale to, że Redzepi to przetrwał. A nawet więcej. Podniósł się, stanął do walki i po przerwie otrzymał kolejny raz (czwarty!) tytuł “najlepszej restauracji świata”. Szacun! I sceny, które pokazują go w pracy, kiedy obmyśla dania, albo je analizuje, kiedy ocenia pomysły kucharzy, czy wykonanie powierzonych im zadań. Kiedy ich inspiruje – są widomym dowodem na to, że facet jest zaiste niezwykle utalentowany. Że ma dar. Wybitny. Może zatem jedynie to się liczy? A reszta powinna zostać milczeniem.

Mnie osobiście w obrazie Noma. My perfect storm ujmowało najbardziej ze wszystkiego to, że Redzepi – jaki by nie był jako szef i pracodawca – będąc tzw. self-made man’em, który osiągnął szczyt, a jego nazwisko stało się absolutnie “gwiazdorskie”, pierwszoligowe – nie stał się nowobogackim bufonem. Celebrytą pozującym na ściankach i „autorytetem od wszystkiego”. Pozostał skromnym facetem, jeżdżącym do pracy na rowerze, mieszkającym nie w luksusowej willi za zylion, ale w zwykłym mieszkaniu, robiącym rano dzieciom śniadania – czułym ojcem.

I być może w tym właśnie tkwi klucz do obrazu Noma. My perfect storm? Być może celem tego dokumentu było właśnie to, by pokazać nam, że wielkość Redzepiego polega na autentyczności jego misji. Na tym, że na prawdę o coś mu chodziło i chodzi. A tym czymś nie był poklask i sława – tylko tworzenie nowej rzeczywistości kulinarnej. Innowacyjność. Przekraczanie granic. Rozwój. Kreacja. Artyzm. Jednym słowem sztuka.

*** Wszystkie zdjęcia oraz przytoczony cytat pochodzą z materiałów prasowych FILMS FOR FOOD

https://www.facebook.com/FilmsForFoodPoland/videos/1803739483232062/

You may also like

CIVIL WAR
PERFECT DAYS
NIEBIESKOOKI SAMURAJ
BĘKART