Ostatni sezon HOUSE OF CARDS – powitaniem nowego?
W zasadzie mogę śmiało stwierdzić, że serialową maniaczką stałam się dość późno. Było kilka produkcji TV w latach 90-tych zeszłego wieku, które młodej kobiecie wychowanej w PRL, jaką byłam jawiły się jako turbo fantastyczne. Tak, przyznaję – “Seks w wielkim mieście” była jedną z nich 🙂
Ale wtedy wydawało mi się najzwyczajniej na świecie – że to, iż nie lubię opuszczać ani jednego odcinka i czekam na każdy – dość zabawne i co tu dużo gadać nie groźne wcale.
A potem coś pękło. Przestało mi się chcieć oglądać “ogólnodostępne” seriale. Nie ciekawiły mnie. Nigdzie mnie nie porywały. Uważałam je za stratę czasu lub też raczej rozrywkę dla ubogich duchem 😉 I co bardzo ważne, a nawet kluczowe dla tego tekstu – wypadłam z obiegu najlepszych z nich – z przyczyny prozaicznej jak samo życie – nie miałam tzw. kablówki. A nie miałam jej bo miesięczna opłata za nią była dosyć wysoka, a pracując w korpo starczało mi czasu na tyle, by realizować (i to nie w pełni) swoją stricte kinową pasję. Uznałam, że tak jest całkowicie OK.
Zajęłam się innymi rozrywkami w życiu…kilka lat minęło i okazało się w tzw. międzyczasie, że istnieją jakieś cuda serialowe o których mówią moi znajomi, a ja co? Yyyy… No, tak, nie miałam HBO. Żesz ku***.
A potem coś znowu pękło.
I to pękło z wielkim hukiem. Strasznie mocno pękło. Podwójnie mogłabym rzec. I prawie że symultanicznie. Nazywało się “Mad Men” (pierwszy sezon 2007) oraz “Breaking Bad” (pierwszy sezon 2008).
Szlag by trafił.
I tak Moi Mili – wsiąkłam i stałam sie ‘serial addict’. Taka prawda. Nie ma co owijać w bawełnę 🙂
Świat seriali (wszystkie recenzowane przeze mnie do tej pory produkcje TV – znajdziecie na stronie bloga pod tagiem #serial) wkroczył na tory, o których się mi wcześniej nawet nie śniło. Okazało się, że niektóre z nich – za sprawą swojej maestrii w dodatku arcy-sprawnie dawkowanej – potrafią zrobić człowiekowi coś takiego, że praktycznie nawet trudno to zdefiniować.
Po tych dwóch produkcjach świat seriali w mojej głowie zawirował, zatańczył, zrobił jakiś sobie jedynie znany wymyk mentalny, trochę podobny do tego jak by się cudownie naćpać po raz pierwszy. I zrozumiałam, że przepadłam. Z prawie że czystej jak łza kinomaniaczki, na dodatek lubującej się raczej w kinie autorskim i artystycznym, przeskoczyłam znowu, po latach abstynencji do świata, w którym znowu oczekiwałam na kolejny odcinek czegoś, co dawało mi najdroższe mi drgnienia i deliryczne ekstazy tak emocjonalne, jak i intelektualne. Obejmujące mnie całą i biorące mnie w posiadanie od A do Z…
A potem pojawił się kolejny element tej układanki. I trwał kolejne kilka lat.
Zaczęło mnie irytować to, że muszę czekać na kolejny odcinek cały tydzień. Czy ja nie mam lepszych rzeczy do robienia niż to, żeby sobie msze święte odprawiać w nakazane mi czwartki, soboty czy niedziele? I za jakie grzechy? Walcie się…
Ale, jak to w życiu bywa, rozum sobie, emocje – sobie. A nałóg pozostał 😉 Od ponad dekady (yyyy) co roku, jak pies gończy śledzę doniesienia o nowych produkcjach, które mogłyby wzniecić do szybszego bicia i teleportować w stany ekstatyczne moje ćpuńskie – serialowe serduszko. Jest jednakże między tym nałogiem, a innymi pewna dość znacząca w stosunku do seriali różnica. Nałóg ten uczynił ze mnie osobę, która wspaniale wpisuje się w powiedzenie “francuski piesek”.
Prawie wszystko (no, dobra – 90%) mi obecnie śmierdzi. Ja leżę, cała ufryzowana i śliczna na swej kanapie, leżę i pachnę i oczekuje SMAKOŁYKÓW Z NAJWYŻSZEJ PÓŁKI! O tak!
I nie będe się zadawalać byle czym. O nie! Gimme, gimme high quality stuff! Bo inaczej hau, hau, piesek jest niezadowolony!
Tyle tytułem wstępu. Czas na meritum.
* * *
Sednem tego tekstu jest “Bye, Bye” dla serialu HOUSE of CARDS. Serialu, który żegnam z niekłamanym żalem. Którego będzie mi bardzo brakować. I przy okazji z nadzieją, że jego koniec to swego rodzaju “początek nowej ery”…
Oby było to pożegnanie, które na serio zwiastuje nowe (i lepsze) w amerykańskim szołbiznesie!
2-go Listopada na platformie Netflix startuje jej szósta, finałowa, flagowa produkcja. Produkcja, od której de facto dla Netflix zaczęła się droga na Olimp! Podróż po złote runo; po świętego Grala; po koronę cesarza platform streaming’owych. A ostatecznie – po lojalność oddanych mu tłumów i kochających do szaleństwa jego metodę “zarzadząnia duszami” poddanych.
W zasadzie nie mogę się powstrzymać od wielkiego, ironicznego “banana” na twarzy, z rodzaju tych, które najlepiej na świecie robi Jack Nicholson – kiedy pomyślę o tym, że było to aż tak oczywiste. Jednak innym graczom na rynku w tym miejscu latarnia nie oświetlała drogi…
Jedno konto, które można dzielić z wieloma osobami za niewielką miesięczną opłatę. Zero reklam, a przede wszystkim każdy sezon serialu dostępny “od ręki”. Nie na raty. Czyli w kredycie 😉
Mistrzowska taktyka – jak złapać i już nie puścić ze swych objęć każdy typ tzw. konsumenta (typologia – opracowanie własne) Hehe: niecierpliwych, lubiących odraczanie gratyfikacji, konsekwentnych, pedantów, chaotycznych, zagubionych w czasoprzestrzeni kalendarza projekcji, spontansów, aspiracyjnych, rozrywkowiczów i impulsowych. Nocne marki, ranne ptaszki, oglądaczy weekendowych, lubiących po kolei, od tyłu i z wieloma powtórkami ulubionych fragmentów 🙂
Wiecie, że nie przesadzam. Walę kawę na ławę. Prosto w oczy. Tak jak HoC!
Bo to co zrobił Netflix, a uczynił to właśnie za sprawą House od Cards to był PRZEŁOM. Albo nawet WYŁOM. Sztos sztosów. Złoty strzał. Szach mat.
Trzeba oddać Cesarzowi, co cesarskie!
* * *
Pora na tzw. podsumowanie. O tym jak bardzo House of Cards jest genialne i dlaczego pisałam w tekście mu poświęconym bez mała trzy lata temu (kliknij). Nie ma sensu tego powtarzać.
To, co jest istotne – dla tego tekstu – wydarzyło się potem. A konkretnie po zakończeniu sezonu piątego, który był równie wspaniały, jak wszystkie poprzednie, a może nawet i wspanialszy (o ile to możliwe) bo do obsady dołączyła kolejna postać, kreowana jak zawsze genialnie przez Patricie Clarkson.
Na “szóstkę” ostrzyłam sobie zęby tak bardzo, że nie macie pojęcia, jak. Zwłaszcza, że od początku była zapowiadana jako finałowa.
W tym roku, na wiosnę, okazało się, że produkcja “złotego cielca” Netflix pt. House of Cards stanęła przed wyzwaniem najcięższym w swej historii. Przy którym kłopoty HBO związane z odmową uczestniczenia w kontynuacji produkcji uwielbianego przez widzów, kultowego “True Detective” Matthew McConaughey ‘a oraz Woody’ego Harrelson’a – to była bułka z masłem. Zaraz po doniesieniach na temat Harveya Weinsteina, wszystkie media na świecie obiegła informacja o tym, że Kevin Spacey – spiritus movens, ba! koło zamachowe tej produkcji – z nią po dziś dzień utożsamiany – aktor przez wszystkich kinomaniaków co najmniej kochany, a przez serialowcow uwielbiany za rolę Frank’a Underwood’a – zostanie z produkcji relegowany w związku z aferą, jaka się rozpętała wokół jego nazwiska. Spacey zaliczył gigantyczną i tragiczną w skutkach wtopę związaną z oskarżeniami o molestowanie seksualne nieletniego, które miało miejsce ponad 30 lat temu (oskarżył go inny aktor Anthony Rapp). Najpierw próbował zaprzeczać, a następnie publicznie – choć dość pokrętnie – przeprosił. Dokonując przy okazji coming outu. Jednym słowem mając lat bez mała 60 przyznał się oficjalnie do tego, że jest homoseksualny.
Zresztą, to, że Spacey jest gejem było w Hollywood tajemnicą Poliszynela od lat (nie on pierwszy ten fakt ukrywał, historia „fabryki snów” pełna jest jemu podobnych przypadków, z Rockiem Hudsonem na czele). Jednakże trzeba to sobie powiedzieć wprost: nie tyle późne, co wymuszone przez okoliczności “wyjście z szafy” bardzo wizerunkowo aktorowi zaszkodziło. Bo amerykański szołbiznes na poziomie sławy i statusu, jakie osiągnął Spacey – słabo toleruje, kiedy sprawy wymykają się mu spod kontroli. To potężna machina, w której na sukces gwiazdy tego kalibru pracuje sztab ludzi (menadżerowie, agenci, prawnicy, specjaliści od PR i wizerunku, etc.). I bardzo nie lubi tego typu sytuacji. Dodać trzeba do tego fakt, że w Californii, gdzie środowisko LGBT jest bardzo silne, fakt że Spacey ukrywał tyle dekad swoją orientację seksualną, która na domiar złego wyszła na jaw w tak jednoznacznie negatywnym kontekście spotkał się z ich strony ze sporą krytyką. Po Rappie do mediów zaczęli się zgłaszać kolejni pokrzywdzeni. Oskarżający go o niewłaściwe zachowania, nagabywanie seksualne, niedwuznaczne propozycje i niewybredne uwagi… Pracownicy planu HoC, a także pracownicy teatru Old Vic w Londynie, w którym Spacey był dyrektorem artystycznym przez wiele lat. Przez wszystkie media przewaliła się nagonka na aktora. A oliwy do ognia dolała informacja o tym, że Ridley Scott, reżyser “Wszystkich pieniędzy świata” kazał gwiazdora swej produkcji “wygumkować” i zastąpił na chwilę przed premierą filmu dokręconymi na prędce scenami z udziałem Christophera Plummera. Netflix również odciął się od okrytego złą sławą gwiazdora. I publicznie powiadomił, że nie będzie brał udziału w finalnym odcinku House of Cards.
W tym miejscu dygresja. Chcę być dobrze zrozumiana. Czyli nadać kontekst, zwracając waszą uwagę na pewien fakt: od prawie roku żadne oskarżenie nie zostało wobec niego wniesione do sądu i w przeciwieństwie do Weinsteina nie toczy się wobec Spacey’a postępowanie karne. To dla mnie jest dowód na to, że albo mamy do czynienia z sytuacją, w której potencjalni oskarżyciele nie mieli wystarczająco mocnych podstaw prawnych do tego, by wytoczyć mu proces, albo wszyscy zostali przekupieni i siedzą cicho, głaszcząc lubieżnie banknoty z podobizną Georga Washingtona 😉
Jak było na prawdę może sie kiedyś dowiemy, a może nie…
Jedno jest pewne po aferze Weinsteina. Nikt nie może już podzielać opinii (jeśli o naiwności! – ktoś takową miał), że Hollywood do tej pory rządziło się innymi prawami, niż te, które tak genialnie pokazywał serial House of Cards. A w którym naczelnym monstrum pociągającym za najważniejsze sznurki prowadzące do kolejnych kręgów piekła nadużyć władzy – był przez wszystkie jego sezony Frank Underwood aka Kevin Spacey…
* * *
2-go Listopada startuje w Netflix finałowy sezon House of Cards. Produkcji TV – w mojej osobiste ocenie – jednej z najbardziej wybitnych w dziejach gatunku. Serialu, który wywindował go na sam szczyt. W którym wszystkie składowe / elementy wzniesione zostały na poziom, który może się równać jedynie z Koroną Himalajów. Który stał się fenomenem tak samo kulturowym, jak i socjologicznym. Kończy się serial, który był w moim odczuciu pierwszym, tak brylantowym jeśli chodzi o tematykę, jaką się zajmował. I zdecydowanie jednym z najwybitniejszych, jeśli chodzi o maestrię wykonawczą na każdym – podkreślam – każdym – poziomie wykonawczym tej produkcji!
Fenomen House of Cards polega bowiem i na tym, że będąc niby to fikcją, stał się jednocześnie czymś tak niezwykle mocno przyklejonym do rzeczywistości, do realiów geo-politycznych, kulturowych, cywilizacyjnych – jak to tylko możliwe. Jestem głęboko przekonana o tym, że bardzo wielu osobom (nie tylko w Polsce) otworzył oczy na kulisy polityki i władzy. Z naciskiem na słowo władza.Na samo sedno tego, czym może być i w jaki sposób może być realizowana. A szczególnie dziś, w dobie mediów społecznościowych i ich statystycznych zasięgów oraz dużo łatwiejszego dostępu (cyberprzestępstwa) do danych, które można kupować i poddawać dowolnej manipulacji jeśli ma się odpowiednie siły i środki…
Dziś, zanim się dowiemy co Netflix przygotował, wiadomo jedynie tyle, że w ostaniem sezonie powitamy Amerykę, którą zarządza Claire Underwood. W roli nowej Prezydent USA. Jej mąż (Kevin Spacey) musiał zniknąć z Białego Domu. W pojawiających się od kilku miesięcy zwiastunach i “teaserach” finału produkcji Robin Wright rzuca zdanie “Teraz moja kolej”. Hasztag #MyTurn jest przez Netflix wykorzystywany w promocji nie bez kozery. Trzeba to czytać prawie że literalnie. Tak samo, jak to o czym serial od swoich początków opowiadał. Ja – osobiście – nigdy nie uważałam go za “political fiction”. A zawsze za “so fuckin real, with a little bit of fiction” 🙂
* * *
Szósty sezon od początku planowano jako finałowy dla serii. Ale sprawy stały się, jak to lubią mówić w USA: “it’s complicated”. Szczerze, uważam, że wywalanie z serialu Spacey’a było posunięciem mocno ryzykownym. I nie do końca fair-play. Nie cofnę tego zdania, nawet jak mi się dostanie trochę hejtu. Nie znoszę bowiem histerii medialnych i linczowania publicznego ludzi, którzy nie zostali poddani literze prawa. Ale świat mediów oraz ich PR nie rządzi się tymi regułami…Rozumiem, że w tym względzie (marketingowym) Netflix nieco spanikował. I musiał podjąć szybkie decyzje. A są to decyzje z zasady z cyklu “wóz albo przewóz”. I za grube miliony…
Po nakręceniu dwóch odcinków finałowych, kiedy okazało się, że platforma została bez najbardziej znanego nazwiska – zdjęcia do produkcji zostały zawieszone. A scenarzyści dostali czas na przerobienie gotowej już całości. Premiera finałowego sezonu przesunęła się o pół roku, a z pierwotnie planowanych 13 odcinków zostało jedynie osiem. I co najważniejsze HoC przekształciło się w “one woman show”. Cały nacisk fabularny złożono na barki Robin Wright, w roli Claire Underwood.
Jak podkreślała w wywiadach Patricia Clarkson, która dołączył do obsady w bardzo znamiennej (i jak zawsze w jej przypadku – genialnie granej roli Jane Davis) dopiero w piątym sezonie – Robin Wright nie tylko że walczyła jak lwica o los serialu, ale wróciła też do niego w roli reżyserki. Jest też od początku współproducentką (tak jak był Spacey) tej produkcji.
Nigdy na swojego kooperanta Kevina Spacey aka Franka Underwood, partnera na planie, z którym w duecie jaśniała największym i najpełniejszym blaskiem w całej swojej długoletniej karierze – nie powiedziała złego słowa…“Zawsze traktował mnie z szacunkiem. I to jest jedyna rzecz, o której czuje się uprawniona by mówić” – zadeklarowała aktorka wypytywana przy okazji dość turbulentnych wydarzeń związanych z finałowym sezonem HoC oraz międlona przez wszystkie media na okoliczność pracy na planie serialu ze zdyskredytowanym gwiazdorem.
* * *
Co zatem teraz? Dowiemy się za chwilę. Już za moment tak samo ja, jak i wszyscy inni – a imię nasz jest million(y) będziemy mogli zobaczyć jak wybrnął Netflix z pata zwanego “odejściem” Kevina Spacey w finalnym sezonie produkcji, która uczyniła z nich Bogów naszych ekranów…
Z tego, co czytałam wynika (a przynajmniej bardzo chcę w to wierzyć) – poczynili wszystkie możliwe wysiłki, żebyśmy dostali widowisko na tak obłędnie wysokim poziomie, jak do tej pory!
Oprócz Claire Underwood (Robin Wright) znacząca większość aktorów, którzy stanowili gwiazdy produkcji w rolach drugoplanowych, na czele z Michael’em Kelly w roli Douga Stampera – pozostali na miejscach. Zobaczymy zatem zarówno Joel’a Kinnaman’a, (filmowy Will Conway), Jayne Atkinson (Catherine Durant), Mark’a Usher’a (Campbell Scott) oraz Tom’a Hammerschmidt’a (Boris McGiver). A dodatkowo do obsady dołączyli m.in. tak znani aktorzy jak Diane Lane i Greg Kinnear.
Co z tego wyniknie? Zobaczymy. Ale coś mi się zdaje, że nie będe zawiedziona.
Bo co by nie gadać to jest serial, który nazywa się House of Cards. A to zobowiązuje! Jak pokierowano scenariuszem? A przede wszystkim przed jakim odcinkiem finałowym zostaniemy postawieni? Zwiastun sugeruje wyraźnie, że Claire Underwood to postać, która zmienia się ze złej – w czyste wcielenie zła. Lady Makbet do n-tej potęgi…
Czy zatem “Domek z kart upadnie”? Czy też może zostaniemy przy napisach końcowych z gorzkim posmakiem w ustach, że fasady zdeprawowanej władzy jej uzurpatorów nie upadają nigdy?
Jakkolwiek będzie, jedno jest pewne: House of Cards to produkcja, która pod każdym względem przebiła jakością, inteligencją i wykonaniem wiele innych przed nią i po niej. I jak mało która wpasowała się w rzeczywistość, dotyczącą de facto każdego z nas.
W wielu czytanych przeze mnie wywiadach z wpływowymi kobietami z amerykańskiego biznesu filmowego, które aktywnie tworzą ruch “Time’s up i #MyTurn lub go wspomagają wizerunkowo wynika jasno, że mają dość bycia “ozdobnymi paprotkami”. Pragną tego, by w amerykańskim kinie maistreamowym, produkcjach z największym zapleczem finansowym – było znacząco więcej miejsca na “frontrunnerki”. I na pełnokrwiste postaci kobiece, w tym te, które kreują antybohaterki! Jednym słowem, chcą grać także i takie role, które w Hollywood przeznaczone były od zawsze dla bohaterów męskich.
Zwiastun “szóstki” HoC pokazuje wyraźnie, że Netflix się tym potrzebom i oczekiwaniom kłania. I tego się trzymajmy!