THE MEYEROWITZ STORIES
THE MEYEROWITZ STORIES (New and Selected), Reż. & Scen. Noah Baumbach; Wyk. Adam Sandler, Dustin Hoffman, Grace Van Patten, Elizabeth Marvel, Emma Thompson, Ben Stiller, USA, 2017. Dostępny na Netflix
Poważny choć miejscami zabawny. Cyniczny ale też wzruszający. Gorzki lecz z nutą słodyczy. A przede wszystkim wspaniale opowiedziany i zagrany – taki jest właśnie THE MEYEROWITZ STORIES Noah’a Baumbach’a, którym ten niezwykle utalentowany filmowiec zachwycił mnie po raz kolejny.The Meyerowitz Stories (New and Selected) to rodzaj kina, który kocham oglądać najbardziej. Autorski, artystycznie dopieszczony w detalach narracyjnych, bez produkcyjnych fajerwerków, za to piekielnie błyskotliwy, wiarygodny i skłaniający do refleksji.
A było to tak: po obejrzeniu “Nieoszlifowanych diamentów” z Adamem Sandlerem w roli głównej, oraz złożeniu publicznej samokrytyki z tytułu mej wieloletniej niechęci do tego aktora, zbudowanej na uprzedzeniach co do jego zawodowych umiejętności – postanowiłam naprawić swój błąd i zapoznać się z jego wszystkimi niekomediowymi kreacjami (nie ma tego dużo – hehe). Na pierwszy ogień poszedł zatem film Baumbach’a z 2017 roku, który mi jakoś wcześniej umknął, choć nie powinien – bo w przeciwieństwie do Sandlera – twórczość Baumbach’a – uwielbiam od zawsze.
Samo życie, można by rzec…
The Meyerowitz Stories Baumbach zrealizował dwa lata przed (jak dotąd) najbardziej entuzjastycznie przyjętym zarówno przez krytykę, jak i widzów filmem pt. “Historia małżeńska”. I jest to obraz, który został nominowany do Złotej Palmy na MFF w Cannes. I o którym sam reżyser powiedział tak:
We all have this gap between who we are and who we think we are, between who we are and the dream of who we might be, who we want to be
I jeśli idzie o moje zdanie – to obraz w którym (po raz kolejny) widać jak na dłoni to, co czyni z Baumbach’a – reżysera kina artystycznego, autorskiego, niszowego – filmowcem, z którym chcą pracować największe hollywoodzkie gwiazdy zarabiające krocie w całkiem innych produkcjach. Oraz to dlaczego jego kino ludzi porusza. I zachwyca. Już o tym pisałam przy okazji recenzji “Historii małżeńskiej” – ale powtórzyć nie zawadzi. Z wielokrotnie użytych, czy też nawet zużytych klisz Baumbach potrafi stworzyć wzruszające historie, ujmujące bezpretensjonalną szczerością, wspaniale narracyjnie poprowadzone. W które się wsiąka. I w które się wierzy. Bo bohaterowie scenariuszy Baumbach’a są tak realni jak nasi właśni przyjaciele, sąsiedzi, rodzice, rodzeństwo, partnerzy czy kochankowie.
Co czyni obraz kinowy opowieścią która nas kupuje? To temat rzeka. Powstały całe dysertacje naukowe i tony podręczników na ten temat. A i każdy kinofil (jak zawsze w takim przypadku) ma w tej kwestii jakieś “swoje zdanie”. Moje jest od ćwierćwiecza to samo. Kino, które wkleja widza w to wszystko, co zwie się jego fabułą – robi to taką samą mocą – jaką czyni to literatura. Sama forma nie czyni treści. Ani treść nie czyni formy. Bo ta może być banalna, zwykła, codzienna. Ważne jest ich podanie! A przypadku kinematografii podanie – to dialogi. Oraz warsztat aktorski tych, którzy “wyrażają” i “wizualizują” to czym wypowiadane przez nich słowa dla nas są. Magiczna formuła – niestety wielu filmowcom wciąż niedostępna. Dlatego też wielu reżyserów bywa – co tu dużo gadać – kinowymi “grafomanami”…
Na nic scenograficzne, operatorskie, kostiumowe, montażowe i techniczne hopsztosy, kiedy kuleje napisana postać, obarczona dialogiem, który jest niczym “dom z papieru” ;-)…
Kino to sztuka, w której bohater jest tyle wart, tyle ważny, tyle ciekawy i frapujący na ile jest bliski, prawdziwy i wiarygodny dla widza. Nic innego nigdy ode mnie nie usłyszycie (hehe).
A talent scenopisarski Baumbach’a jest przedmiotem mojego niesłabnącego zachwytu. Kolejnego zaś jego niebywała wręcz umiejętność pracy z aktorami. Nie wiem jak on to robi, ale nawet z drewna (jakim w moim odczuciu jest np. niejaki Ben Stiller) potrafi wydobyć artyzm i pułapy warsztatu aktorskiego, o ktore w życiu bym go nie podejrzewała.
Chapeu bas!
* * *
Dla wszystkich kinofilów jest dość oczywiste, że rodzina jako byt oraz fundament społecznego egzystowania naszego gatunku jest przedmiotem szczególnej atencji filmowców pochodzenia żydowskiego. Mało kto potrafi o niej opowiadać na ten właśnie sposób, który ja sobie cenię szczególnie. Czyli: błyskotliwie, ironicznie, cynicznie, zjadliwie. Acz nie bez dozy empatii, melancholii i ciepła.
Kocham w ich narracji o rodzinie to, że nie czyni z niej papierowej figury stylistycznej, symbolicznej czy też metaforycznej. Nie wyjaławia jej ze złożoności. Dychotomii. Ze sprzecznych ze sobą wartości. Nie pozbawia jej obrazu irracjonalnego charakteru. A przede wszystkim za to, że nie składa jej idei na żadnych ołtarzach poprawności politycznej czy też wymogów żałośnie płytkich oczekiwań odbiorcy mainstrimowego. A przedstawia jako byt żywy, organiczny, zmienny, stale podlegający fluktuacjom. I tak jak to w życiu bywa najczęściej – mający jak każdy medal – dwie strony.
The Meyerowitz Stories (New and Selected) opowiada o tytułowej rodzinie. Artystycznej – dodajmy. W której leciwy pater familias o imieniu Harold (niezawodny jak zawsze Dustin Hoffman) to nie aż tak bardzo jak by sobie tego życzył, ale dość znany nowojorski rzeźbiarz. Były nauczyciel akademicki na wydziale sztuk pięknych. Ojciec trojga dzieci. Z dwiema żonami, z czterech, które udało się mu mieć w swoim dość pogmatwanym artystycznym życiu. Ostatnią z nich o imieniu Maureen kreuje sama Emma Thompson.
Na pierwszy plan w Meyerowitz Stories wybija się postać Danny’ego – najstarszego syna Harolda (absolutnie r e w e l a c y j n y Adam Sandler!) *** [Nigdy w życiu nie powiem już złego słowa o Sandlerze! Promise!] Danny jest uzdolniony muzycznie, ale w życiu nigdzie nie zaszedł. I w zasadzie można śmiało powiedzieć, że jest kimś, komu udała się tylko jedna rzecz: ojcostwo. On i Eliza (Grace Van Patten) mają doskonałe relacje. Głównie dzięki temu, że Danny zajmował się córką z miłością i poświęceniem od dnia jej narodzin, pełniąc w swoim byłym już małżeństwie rolę pełnoetatowego rodzica. Bo na żadnym innym etacie nigdy w życiu nie pracował. To że rolę tę pełnił (prawdopodobnie) tak gorliwie bo jego własny ojciec nigdy nie miał dla niego czasu, zajęty swoją sztuka i sobą samym – przebija niejako en passant w tej opowieści. A dla jej psychologicznej wiarygodności robi wiele. Danny jest ojcem wspaniałym. Całkowitym przeciwieństwem swojego własnego ojca. Hmm. Znacie podobne przypadki?…
Jego jedyna córka właśnie dostała się na tę samą uczelnię, na której lata temu uczył jej dziadek, a Danny nie mając się gdzie podziać po rozwodzie zamieszkuje “na chwilę” u ojca i macochy.
W opowieści o rodzinie Meyerowitz rozpisanej na rozdziały czy też nowelki oddzielające najważniejsze zwroty akcji występuje jeszcze jego siostra Jean (świetna Elizabeth Marvel) oraz przyrodni brat Matthew (zaskakująco dobry Ben Stiller). A także kilka innych postaci, mniej lub bardziej istotnych dla narracji, łącznie z Sigourney Weaver w epizodycznej rólce – grająca samą siebie.
* * *
The Meyerowitz Stories czaruje z przynależnym tylko Baumbachowi wdziękiem kolejną wariacją na temat rodziny jako bytu tyleż trudnego, nieznośnie irytującego, bolesnego, dysfunkcyjnego, co fundamentalnie ważnego dla ludzkiej egzystencji (jak śpiewał Kabaret Starszych Panów: “Rodzina, rodzina, rodzina, ach, rodzina. Rodzina nie cieszy, nie cieszy gdy jest. Lecz kiedy jej nima samotnyś jak pies”). Nikt nie potrafi człowieka tak męczyć, frustrować, przysparzać cierpienia jak najbliżsi. Ale też nikt nie ma potencjalnie większej siły od nich by ukoić nasz egzystencjalny ból. By nadać sens naszemu istnieniu. I by dać nam poczucie zarówno wspólnoty jak i ciągłości naszego indywidualnego jestestwa w obrębie tej mikrogrupy jaką stanowią więzy krwi.
Baumbach pokazuje rodzinę na sposób, który jest najbliższy temu jak najczęściej wyglądają relacje pomiędzy jej członkami, zwane w psychologii “love-hate relationship” (hehe). Więcej jest tu różnych żali, ukrywanych pretensji, zawiści, tajemnic i niedopowiedzeń niż wsparcia, czułości, miłości i zrozumienia. Rodzina Meyerowitz na dodatek to rodzina stworzona przez artystę nie do końca spełnionego. A ci jak wiadomo bywają najgorszymi egocentrykami, narcyzami i bufonami. Z tej rodziny w zasadzie prawie każdy chciał zwiać. Choć żadnemu z dzieci Harolda nie udało się to nigdy. Ani do końca. Bo rzeźbiarz nie jest złym człowiekiem, jest tylko raczej sumą błędów ojcowskich oraz dobrych intencji, którymi wybrukowane jest każde rodzinne piekiełko.
Najbardziej do ojca przywiązany jest Danny. Właśnie tą nieszczęsna nicią, która trzyma go na uwięzi – raz to przyciągając do ojcowskiej figury jakże dla jego osobistego ogólnego rozwoju (a także jego braków) ważnej, a raz to odpychając od niego za sprawą charakterologicznych ułomności, osobowościowych przywar, egotyzmu i braku empatii Harolda. Baumbach – na swój sposób – genialnie w The Meyerowitz Stories mierzy się z ukochanym wątkiem tak filmowym, jak i psychoanalitycznym. Ojciec i syn. Odwieczna figura dramatyczna, spleciona z tego wszystkiego, z czym mierzy się każdy męski potomek ojca. A ojca – artysty – szczególnie…
Kiedy Harold wyląduje w szpitalu – Danny będzie musiał chcąc nie chcąc skonfrontować się ze wszystkim co było, jest i będzie istotne dla niego jako członka The Meyerowitz Stories. W tym ze swoim nielubianym przyrodnim bratem Matthew, na stałe mieszkającym w Los Angeles. Ulubieńcem ojca, co zawsze go bolało. To zaś, co stanie się ich wszystkich udziałem w obliczu realnej możliwości utraty „modus operandi” Meyerowitz’ów jako klanu – doprowadzi do zawiązania na nowo więzi pomiędzy dziećmi artysty. I na nowo ukaże im zarówno im tak figurę ojcowską w jej pełnym zakresie, jak i siebie samych. Oraz wzmocni ich relacje.
Bo rodzina ma to do siebie, że jaka by nie była – jest czymś, co nas określa, co nas tworzy, co nam tak samo daje, jak i zabiera. A jej największą siłą jest to, że jeśli w jej obrębie możemy otrzymać miłość i wsparcie – to wtedy najbardziej psychicznie rośniemy. I się umacniamy.
To truizmy, powiecie…Może i tak. Nie zmienia to faktu, że w The Meyerowitz Stories (New and Selected) wypadają nad wyraz wiarygodnie i poruszająco emocjonalnie. A ja uwielbiam w tym filmie najbardziej właśnie to, że Baumbach zajmuje się tym całym “psychologicznym banałem” na sposób w jaki to robi. Bo przecież dla każdego z nas – nasza własna rodzina – to zbiór pewnych wyselekcjonowanych (choćby przez naszą pamięć, podświadomość) historii. I jakie by one nie były i jak bardzo nam wczoraj czy dziś nie doskwierały, to wszyscy pragniemy aby miały one swój happy end, nieprawdaż?