22
gru
2018
110

ODA DO ŚNIADANIA… – czyli do jajka na miękko :-)

Dlaczego oda do śniadania? I w dodatku do jajka na miękko? Bo to dla mnie bardzo osobisty temat. Coś, co – możecie się śmiać – ale traktuję poważnie. Jako nieodłączny element mojej tożsamości, ważny fragment tego kim jestem. Jaka jestem.

Choć z pozoru zarówno kwestia śniadania, a już tym bardziej jajek na miękko wydaje się być całkowicie banalna…

A przecież, jeśli się dobrze zastanowić – jajko od tysiącleci stanowi niezwykle istotny składnik ludzkiej diety. Który z czasem w kulinariach okazał się być więcej niż fascynujący. Bowiem to małe, niepozorne, owalne “coś’  zamknięte w skorupce ma tysiąc i jeden możliwości zastosowań. It’s a kind of magic!

Łacińskie “ab ovo” (od jajka) ma znaczenie metaforyczne. Używa się go, choć już coraz rzadziej, takie czasy ;-( w potocznym języku chcąc zaznaczyć początek, wstęp do czegoś <od samego początku>. Lingwiści do tej pory nie ustalili czy jego pochodzenie jest tak stare jak mitologia. Według niektórych chodziło o jajo, zniesione przez Ledę (zapłodnione przez przemienionego w łabędzia Zeusa), z którego wykluła się Helena – przyczyna wojny trojańskiej. Czy też – co wielu wydaje się znacznie bardziej uprawomocnione – od starorzymskiego powiedzenia “ab ovo ad mala” – bowiem w czasach cesarstwa rzymskiego wieczerze zaczynano od jajek, a kończono na jabłkach.

Tak, czy siak – pozostaje jeszcze kwestia zagadnienia filozoficznego zamkniętego w pytaniu “co było pierwsze: jajo czy kura”?

O którym w swej arcywspaniałej, błyskotliwie napisanej książce (bardzo polecam Waszej uwadze) pt. “Historia naturalna i moralna jedzenia autorka Maguelonne Toussaint – Samat pisze tak:

Choć całe pokolenia scholastyków sprzeczały się, co było pierwsze : jajo czy kura, to kwestii tej nie rozstrzygnęli. A przecież historia żywności dostarcza odpowiedzi: otóż jajko było przed kurą. Dowód jest prosty: kury przybyły na greckie i italskie podwórka w V wieku p.n.e. jako ostatnie i spotkały tam już zadomowione gęsi, kaczki i perliczki, które znosiły i wysiadywały jajka, ale jajek tych – istniały więc przed kurą! – nie jadano. Zaczęto je naprawdę jadać dopiero od momentu upowszechnienia się hodowli kur. Historycznie pierwszym jajkiem “spożywczym” było jajko kurze. Czy istniało jakieś tabu zabraniające jedzenia jaj uprzednio hodowanych gatunków drobiu? To zależy, co się rozumie przez słowo “tabu”. Może nie był to koniecznie zakaz religijny, ale z pewnością istniało tabu ekonomiczne. Jeśli w kurze jest jajko, to w jajku jest kura…

*    *    *

Kurze jajko jest fenomenem. W zasadzie z każdego punktu widzenia. Jako pokarm stanowi źródło samych dobroci i wbrew wrażej propagandzie, która próbowała je przez wiele lat zdyskredytować, czyniąc głównym odpowiedzialnym za wzrost stężenia cholesterolu we krwi, jajko nie tylko ten mroczny dla siebie czas przetrwało, ale wyszło z niego zwycięsko. Choć ma opinię bardzo kruchego. Bowiem zawarta w nim lecytyna oraz kwasy omega 3 obniżają poziom złego cholesterolu. Co więcej pod względem składu aminokwasów, czyli związków białkowych – jajka są najdoskonalszym produktem pochodzenia zwierzęcego, jaki istnieje. Jak i też nieocenionym źródłem witamin: A, D, E i K.

A na dodatek – tak niewielkie coś jak jajko ma niebywale dużą ilość składników energetycznych. Wartość kaloryczna żółtka wynosi 350 kcal na 100 gram.

*    *    *

Nie wiem skąd ta tradycja w moim rodzinnym domu się wzięła. Kto ją zainicjował, czy była przyjęta z entuzjazmem, czy nie. I czy jej historia jest dłuższa niż ta, utrwalona na kliszy mej subiektywnej pamięci. Czyli od dnia, kiedy poszłam do szkoły podstawowej.

A jest to kwestia kluczowa, żeby nie powiedzieć stojąca u podwalin tego tekstu. I stanowi o tym, że finalnie – jajka na miękko stały się dla mnie kwintesencją ukochanego śniadania.

Wrócić więc muszę do spraw zasadniczych. Oboje moi rodzice pracowali zawodowo. Od poniedziałku do piątku śniadania jadłam sama, ponaglana przez mamę, która spieszyła się do pracy. I co nie jest bez znaczenia – była to zawsze jakaś zupa mleczna. Jak nie kasza manna, to ryż, makaron albo płatki owsiane na mleku. Bo moja mama miała nieprzejednana opinie co do konieczności spożywania mleka przez dziecko. Wiadomo – witamina D3, wapń, zdrowe kości i zdrowe zęby. Ale ja byłam dziewczynką o nikłym apetycie, raczej typem niejadka. Zupy mleczne glamałam zatem długo, stygły, w mannej robily się grudy, a na mleku tzw. kożuch.

Nienawidziłam tego. I po dziś dzień na myśl o zupie mlecznej robi mi się niedobrze…

Za to w weekend – śniadania były wspólne. Ja byłam śpiochem od dziecka, a rodzice w dzień wolny od pracy w końcu mogli sie wyspać i poleżeć w łóżku dłużej. I wielce to sobie cenili.

I tak, w mojej rodzinie ukonstytuował się wzorzec celebracji niedzielnego śniadania. Które było połączone również z celebracją niedzieli jako dnia “bez obowiązków”. Serwowane nie wcześniej niż o 10.00 rano, jedliśmy je w piżamach i szlafrokach (yoohoo). Zawsze przygotowywał je mój tata (który na co dzień nie gotował i nie zajmował się kuchnią wcale). I były to śniadania, które miały tydzień w tydzień to samo menu, wraz z towarzyszącym im rytuałem.

I możecie mi wierzyć lub nie – bylo to dla mnie cos niebiańsko cudownego.

Tym bardziej, że trzeba Wam wiedzieć (to uwaga dla tych, którzy urodzili się po 1989), że te niedzielne śniadania w PRL, w czasach, w których wszystkie produkty spożywcze trzeba było sobie zawczasu zdobyć, bo były słabo dostępne “od ręki” – stanowiły wraz z tęsknym wyczekiwaniem na ich świąteczny charakter, łącznie z nakryciem stołu – poważne wyzwanie logistyczne.

Po pierwsze – każdy z nas miał swój osobisty “jajcownik” – czyli podstawkę pod jajko.

Po drugie  – każdy z nas miał swoją własną solniczkę. Dziś już mało kto pamięta ten model – malutka szklana miseczka, zamknięta  w posrebrzanym koszyczku, z mikro łyżeczką, którą się dozowało przyprawę wedle gustu. W moim domu rodzinnym do soli w tej miseczce dokręcany był z młynka czarny pieprz. Jajko na miękko według moich rodziców wymagało i soli i pieprzu. A o gustach się nie dyskutuje. Kropka.

Po trzecie  – każdy z domowników otrzymywał na śniadanie jajka na miękko, ugotowane zgodnie z indywidualnymi upodobaniami (o tym potem)

Po czwarte  – do śniadania była prawdziwa (czytaj – nie zbożowa Inka) kawa z mlekiem. A kawa jako “towar luksusowy” i w dodatku dla dorosłych miała w moich dziecięcych oczach status napoju bogów.

Po piąte  – do jajek na miękko były krojone w cienkie kromeczki grzanki z pszennej, białej bułki, z towarzyszącym im, spływających po nich masłem, różnymi metodami opiekane, a to w piekarniku, a to na patelni (tata eksperymentował), bo chodziło o to, żeby grzanka była chrupiąca z wierzchu, a miękka w środku. Bo takie coś jak toster to w PRL’u można było sobie ewentualnie obejrzeć w amerykańskim filmie w TV.

A po szóste – na koniec były konfitury wiśniowe, domowej roboty

Jezusku Nazareński – jak ja te śniadania kochałam. I jak na nie czekałam tydzień cały!

*    *    *

Śniadanie jest moim ulubionym posiłkiem dnia, do tej pory. Oczywiście, jeśli nie muszę go jeść skoro świt i w pośpiechu. Z biegiem lat zaczęłam je lubić jeszcze bardziej z przyczyny dość prozaicznej, którą pięknie streszcza stare (ale jare) porzekadło: “śniadanie jedz jak król, obiad jak książę, a kolacją podziel się z żebrakiem”.

Bo ja lubię jeść. Nawet bardzo lubię. Ale ładnych już parę lat temu skonstatowałam wciskając się w jeansy następnego dnia rano, że wieczorne objadanie się okazuje się być – nazwijmy to eufemistycznie – szczególnie niezdrowe 😉

Śniadanie zaczyna mój dzień, należę do tych osób, które bez niego nie wychodzą z domu. Tak jak i do tych, którzy zawsze rano muszą wypić kawę. Nie umiem funkcjonować sprawnie na czczo, a że mam niskie ciśnienie – bez kofeiny też nie bardzo. Zresztą kawa jest dla mnie także, a może przede wszystkim kwestią przyjemności, jaką daje jej aromat, smak i miłe poczucie stawiania na nogi.

We wstępie do tego tekstu zaznaczyłam, że jajka na miękko to dla mnie sprawa bardzo poważna. Najwyższa pora rozwinąć ten temat.

Każdy kto kocha smak jajka na miękko tak jak ja – wie, że to, co zaraz przeczyta – to nie bajdurzenia nawiedzonej osoby  – tylko najprawdziwsza prawda. Kwintesencja tego, czym dla “jajofilów” są. Bo to jedno z niewielu tych właśnie dań, w których każde odstępstwo od na własny, indywidualny sposób rozumianego ideału – jest źródłem cierpienia!

I tu wrócę do kwestii o której pisałam wspominając niebagatelnie ważny fakt, że mój tata przygotowywał jajka na miękko dla każdego z domowników na jego ulubiony sposób. A sposoby te były różne. Moja mama na przykład lubiła jajka na miękko o bardzo luźnej konsystencji, z mało zwartym białkiem (na które ja patrzyłam z obrzydzeniem, nazywając je “glutami”) i całkowicie płynnym żółtkiem; mój tata zaś takie, które niebezpiecznie przybliżały je do definicji “na twardo”. Ja zaś kocham najbardziej je wtedy, kiedy mają całkowicie ścięte białko i płynne żółtko, ale uchwycone przed momentem, kiedy zaczyna wytwarzać już twardniejącą otulinę. Gdybym miała to zobrazować – to z mojego idealnego jajka na miękko – kiedy odwrócić je do góry nogami – żółtko nie wyleje się ze skorupki szybko, tylko będzie powoli ściekać po ściankach.

Jak zwał, tak zwał. KONSYSTENCJA ukochanego typu jajka na miękko – to kwestia indywidualna. Trudno ją moim zdaniem uchwycić poza domem. To raz. A dwa – ja kocham jeść śniadania w domu najbardziej właśnie dlatego, że kojarzą mi się z tym wszystkim co jest kwintesencją prywatnej celebry chwili. Siedzę sobie przy stole, nakrytym, wszystko jest cacy, a ja w szlafroku. Bez makijażu. Bez sztafażu. Na rozbiegu. “Easy like Sunday morning” 😉

Staram się jak mogę nawet w najbardziej nerwowe dni uczynić z nich coś, co zwie się “dobrym początkiem dnia”. To są chwile mojego porannego zen. Skupienia na momencie. Czasami nawet udaje mi się w tygodniu, co lubię szczególnie, już po zjedzeniu śniadania – posiedzieć przy stole z gazetką. Przedłużyć ten moment rozbiegu do dnia, skupić na przyjemności, jaką mi daje.

I jeśli jesteście ciekawi – nie włączam telefonu, nie grzebię w komputerze, w social mediach, nie wdaje się w dzisiejszy świat, zanim nie skończę śniadania. Bez względu na jego porę…

*    *    *

To że idealne jajko na miękko musi być super świeże, najwyższej jakości – to banał. Jeśli komuś jest to obojętne i zadawala się “byle jajem” z hipermarketu, nie mamy o czym rozmawiać i nigdy się nie zrozumiemy w tym względzie. W niczym (no dobra, poza masłem i pieczywem) brak najwyższej jakości nie przeszkadza mi tak jak w jajku. I w tym właśnie tkwi jego sekret!

Jak można wyczytać w wybitnie wspaniałym Leksykonie Smaków autorstwa Niki Segnit – książce, którą każdy pasjonat kulinariów pożre z najwyższą przyjemnością i uznaniem:

Eksperymenty degustacyjne dowiodły, że jajka kurze różnią się znacząco smakiem. Przy odrobinie szczęścia można trafić na maślane, naturalnie słonawe, które są pyszne ugotowane na miękko. Smak jajek zależy głównie od tego, jak dawno zostały zniesione i w jakich warunkach je przechowywano, ale również od sposobu karmienia drobiu…

Jajko “wiejskie”, jajko “od szczęśliwej kury” – takie jajko ugotowane na miękko – jest samo w sobie źródłem rozkoszy. Jego smak jest czyms absolutnie zachwycającym. Nawet bez dodatku soli i pieprzu czy czegokolwiek innego, czym ludzie go doprawiają.

Zapach, na poły siarkowy, na poły maślany, białkowy i “mięsny” zarazem. Rozkosz doświadczania na języku tekstury i złożoności zwartego i lejącego złączonych pospołu. Oblepiająca kubki smakowe konsystencja… Orgazm!

Na wyszukiwaniu miejsc zakupu jajek spełniających moje wymagania co do ich jakości (szczęśliwie od dłuższego czasu jest to lokalny, położony blisko domu warzywniak) a przede wszystkim na dopracowaniu metod i czasu ich gotowania tak, by spełniały moje wyobrażenie o ideale – spędziłam wiele czasu.

Tak, jak na dopieszczeniu swojej wersji niedzielnego śniadania z czasów dzieciństwa.

Mam swój “jajcownik”.

Nie jem grzanek – tylko ciepłego, chrupiącego croissanta. Tak, z dużą ilością masła. Masła tylko jednej marki. Bo ta jest dla mnie najbardziej zbliżona do ideału, ze wszystkich, dostępnych na polskim rynku. Ale to temat na inny tekst 😉

Piję kawę. Bardzo mocną. Nie taką jak w dzieciństwie. Dziś dodaję do niej tylko kilka kropli mleka. I staram się nie słodzić.

Śniadanie to finiszuję końcówką croissanta z domowym dżemem lub konfiturą (niekoniecznie wiśniową, choć dalej ją kocham). I wypijam szklankę świeżo wyciskanego soku z pomarańczy.

Rzadko już zdarza mi się “wtopa” z gotowaniem jajek na miękko o idealnej dla mnie konsystencji. Wypracowałam sobie metody, czas i całą resztę. Rozmiar jajka jest tu kwestią kluczową.

I powiem Wam tylko tyle. Kiedy już zdejmę odciętą “czapeczkę” ze skorupki na jajku i zajrzę do środka. I zobaczę, że jest, o tak! – jest  to co powinno być – to jestem w siódmym niebie!

Taka jest siła celebracji tego, co jest nam drogie, co uwielbiamy. Co uczyniliśmy rytuałem powielającym nas samych z przeszłości w nas samych – dzisiaj. Co pozwala nam trwać w swego rodzaju continuum ze sobą, w sobie, dla siebie – stanowić siebie samego przedłużenie w czasie, który mija. Który wszystko zmienia, w którym my sami jako dorośli – dziecka w sobie w innych jego wymiarach znaleźć już często nie potrafimy.

I wiem, że mnie rozumiecie. Nawet jeśli nie macie szczególnej admiracji do jajek na miękko. Ale każdy, dosłownie każdy z nas kocha smak jakiegoś konkretnego dania najbardziej, szczególnie, zapamiętale. Namiętnie. Którego nie da się zastąpić. I którego każdy pierwszy kęs jest jak pierwsza miłość. Ten tekst jest właśnie o tym.

You may also like

BĘKART
CHŁOPI
JANE BIRKIN – HISTORIA IKONY…
VERMEER. BLISKO MISTRZA