GDZIE JEST MÓJ AGENT? – SEZON PIERWSZY
GDZIE JEST MÓJ AGENT? (Dix pour cent), Pomysłodawczyni: Fanny Herrero, Wyk. Camille Cottin, Thibault de Montalembert, Grégory Montel, Liliane Rovère, Laure Calamy, Fanny Sidney oraz plejada gwiazd francuskiego kina w epizodycznych rolach samych siebie! 🙂 Francja, 2015, w Polsce dostępny na Netflix
W niewielu słowach – acz ujmując wszystko co trzeba – Francuzi ukuli powiedzenie, zwane “Coup de foudre”, które oddaje sedno moich odczuć wobec serialu GDZIE JEST MÓJ AGENT?… Bo Gdzie jest mój agent? to rzecz urocza i dowcipna. Po francusku zjadliwie ironiczna, choć miejscami liryczna, a przede wszystkim inteligentna. I taka, którą się je łyżkami. Fabuła główna tej nietuzinkowej produkcji opowiada bowiem o pracownikach pewnej prestiżowej, paryskiej agencji aktorskiej. Czytajcie mi z ruchu ust: PYSZNA ZABAWA! Choć pewnie głównie dla tych, którzy w tej branży nie robią 😉
Ach te Internety! W moim przypadku wypisz wymaluj relacja typu: “miłość & nienawiść”. Bo tak bardzo jak na nie w pewnych aspektach co dzień niemalże straszliwie złorzeczę, tak prawie równie często myślę o tym, co ja bym bez nich zrobiła (ykhm)…
A było to tak. Jakiś czas temu media wszelakie dużo pisały na temat rocznicy urodzin niejakiej Monici Bellucci. I tak sobie skrolowałam to i owo, wszędzie to samo: “Nieodwracalne”; “Malena”, “dziewczyna Bonda”. Coś tam czasami o związku z Vincentem Casselem. No i tak sobie myślę, w sumie dawno dość nic z piękną panią nie widziałam (od czasu “Spectre” znaczy się). To sobie sprawdzę… Making the long story short – przed Wami recenzja serialu Gdzie jest mój agent? W którym wszystko jest więcej niż bardzo dobre, prócz polskiego tytułu. I zaprawdę nie wiem, kto go w polskim Netfliksie (bo głupi tam nie robią) klepnął…Przypuszczam, że jest wypadkową smętnej “burzy mózgów” na temat tego, jakie konotacje ma w potocznej polszczyźnie słowo “agent” (jeżeli nie jest to “agent wywiadu” rzecz jasna, to pewnie jest to “agent ubezpieczeniowy” – chłe, chłe). Jeszcze gorzej byłoby z tłumaczeniem oryginalnego tytułu francuskiego (Dix pour cent – to po prostu “dziesięć procent”)… No i mamy, to co mamy. Bo, wiecie, kino to dla tych wszystkich, którzy się nim zajmują zawodowo to przede wszystkim – biznes. A zapadający w pamięć i przyciągający uwagę tytuł filmu – jest jego częścią (hehe)…
* * *
Poniższa recenzja dotyczy sezonu pierwszego serialu Gdzie jest mój agent?, który powstał na zlecenie publicznej telewizji francuskiej, w 2015 roku. Od kiedy jest dostępny na polskiej platformie Netflix – pojęcia nie mam. Obecnie można na niej obejrzeć trzy sezony. Choć we Francji wyemitowano cztery.
Zacznijmy od kwestii podstawowej. Kto z Was – nawet najbardziej zagorzałych kinofilów – potrafi wymienić nazwy trzech największych agencji aktorskich w Polsce? To raz. A dwa – nazwiska osób, które są agentami największych gwiazd kina w naszym kraju? No, ja wiem. Internet powie Wam (prawie) wszystko 🙂 Ale ja się pytam, kto potrafi z głowy? (hehe). No i to jest clue programu. Bo o tym zawodzie się w Polsce w ogóle nie mówi publicznie. A jest to zawód fenomenalnie wręcz ciekawy, bardzo trudny, obarczony stereotypami, uprzedzeniami. Jak i mający przewinienia, brudy i grzechy na sumieniu. A przede wszystkim – fascynujący w swej (nie tylko wizerunkowej) dychotomii. Bo bez jego udziału de facto żadna (podkreślam – żadna) kariera jakiegokolwiek aktora czy aktorki jak świat długi i szeroki – nigdy na wielką skalę nie zaistniała…
Gdzie jest mój agent? inteligentnie, dowcipnie i cyniczno-ironicznie pogrywa z faktem, który leży u podwalin pewnego socjologicznego prawidła. Agent aktora to ktoś, kto od zawsze ma “zszargany wizerunek” jako ten “krwiopijca”, ściągający ohydny haracz od cudzego wysiłku kreatywnego i talentu. W dodatku często także postrzegany jest jako człek nieefektywny, nie umiejący zrozumieć pragnień, potrzeb i motywacji swoich klientów, zadufany w sobie. A przede wszystkim do bólu merkantylny, kłamliwy i podstępny….
A przecież – jest jednak także i tym, którego te zarobione, umowne 10 % od aktorskiego kontraktu jest nader często okupione życiem prywatnym, najczęściej pracą 24 h na dobę i tytaniczną, pozakulisową harówą nad tym, by swojego “podopiecznego” czy też “podopieczną” wywindować jak najdalej, najlepiej, z najlepszym skutkiem. A to wszystko w świecie, w którym żyją prawie wyłącznie: “wielkie gwiazdy”; “wybitne osobowości”; “cudowne dzieci“; ”obiecujące talenty”; “wielokrotnie nagradzani”; “artyści kina off’owego”; “legendy” i “ikony”. Ci, z którymi pracować chcą wszyscy. Oraz ci, z którymi pracy się każdy boi lub ma jej serdecznie dość. Dość często zachowujący się jak rozkapryszone bachory, choć ludzie podobno dorośli – nie umiejący wywiązywać się z wcześniej podpisanych umów, dotrzymywać terminów, domagający się stale atencji i specjalnego traktowania.
“Muszę w tym zagrać. Załatw mi to” – to jak głosi fama – najczęściej wypowiadane zdanie, jakie słyszy w swoim zawodowym życiu agent znanej gwiazdy kina (hehe)… Będącej z innymi ludźmi tworzącymi X muzę – bardziej niż często – skonfliktowana. Lub na kogoś obrażona. Urażona w dumie własnej. Niepogodzona z upływem czasu. Lub też wręcz przeciwnie – tak z nim walcząca, że kompletnie zatraciła swoją ekranową wiarygodność. Pragnąca, aby dano jej święty spokój, choć widzowie domagają się jej kolejnej i kolejnej obecności tak na ekranie, jak i w mediach. Lub też z problemami emocjonalnymi, finansowymi, rodzinnymi, alkoholowymi i / lub narkotykowymi. W terapiach. Na odwykach. W sekretnych bądź sfingowanych związkach. W ukrywanej przed mediami separacji z ostatnim partnerem / partnerką. Lub w trakcie rozwodu…
Kur**! Oszaleć można! Tak Mili Państwo. Życie agenta gwiazd kina to nie jest bułka z masłem. Zwłaszcza, że jak każdy – nawet reprezentant tej “dziwnej profesji” – jest także człowiekiem, który chce mieć “swoje życie”. A to z racji tejże profesji bywa (jak w każdym razie sugeruje mocno serial Gdzie jest mój agent?) równie często mocno problematyczne (hehe).
Ja osobiście w to, o czym opowiada ta produkcja nie tylko wierzę. Ja wiem, że jest w swym sednie – absolutnie wiarygodna (ups!)…
Oczywiście z racji na fakt, że jest to serial obyczajowo – komediowy, a na dodatek, w tym przypadku jeszcze “bardzo francuski” – pozostaje zdecydowanie lżejszy niż cięższy, bardziej do uśmiechu niż do łez. Przedstawia to wszystko, co jest udziałem głównych bohaterów na sposób, który się ogląda z uczuciem obcowania bardziej z “rozrywką” aniżeli z “dramatem”… Niemniej, Gdzie jest mój agent? nie jest jedynie czystą zabawą, pozbawioną refleksji. Jak na wysokiej jakości produkcję przystało – ma zaszyte w sobie tyle pola do różnego rodzaju przemyśleń – ile trzeba – by doskonale spełnić swoje podstawowe założenie. A którym jest przedstawienie złożoności sytuacji ludzi, zajmujących się zawodowo opieką nad karierą tych, którzy rozpalają do czerwoności zmysły wszystkich kupujących bilety do kina. Dodatkowo świetnie scenariuszowo rozgrywając to wszystko w konwencji niekiedy balansującej na granicy groteski. Agenci gwiazd i ich gwiazdy stale narracyjnie są stawiani przed krzywym zwierciadłem. W którym są – jak każdy z nas – tak samo w dobrym, jak i złym – przede wszystkim ludźmi w całym spectrum swej złożoności.
Gdzie jest mój agent? zapunktował u mnie mocno z jeszcze dwóch powodów.
Jednym z nich jest pozbawiona zadęcia perspektywa, konsekwentnie upuszczająca powietrze z balona, w który nieustannie dmuchają w sprawie swoich “ukochanych” celebrytów współczesne media. Te wszystkie “wizerunkowe fasady” oraz opowieści o ich ”bajecznym życiu” – uchodzą z niego jak po przekłuciu igłą, z mniejszym lub większym sykiem. Serial ten cudownie ironicznie obchodzi się z niewygodnymi faktami, skrzętnie zamiatanymi pod dywan, jakim są wszystkie te kwestie, które w zasadzie nie dotyczą pracy aktorów, czytaj ich filmowych kreacji. Ale tego wszystkiego, co stanowi o ich kontraktach. I się z nimi naokoło wiąże: sponsorów, promotorów, reklamodawców, okładek tabloidów, paparazzi, wywiadów promocyjnych, udziałów koniecznych w tym wszystkim, co nie dla wszystkich jest równie znośne. I łatwe do przełknięcia… W tym miejscu wydaje się istotne, abym napisała, że choć pomysłodawczynią tego serialu jest Fanny Herrero to za opiekuna kreatywnego oraz producenta sezonu pierwszego ma samego Cédric’a Klapisch’a! Autora ubóstwianej przez moje pokolenie komedii “Smak życia”. Oraz twórcę doskonałego “Nieba nad Paryżem”, który to film przyniósł mu nominację do nagrody Cezara. Bo – podkreślę to jeszcze raz – Gdzie jest mój agent? udaje się rzecz trudna. Wyjątkowo zgrabnie balansuje na granicy pomiędzy śmiechem, a powagą. Używając ironii, groteski i karykatury nie przejeżdża poza cienką granicę, poza którą komedia wytraca wdzięk, czar i intelektualną błyskotliwość, a robi się zwyczajnie głupia. Ta nie jest. A to dla mnie ważne…
Drugim zaś jest fakt, który moje kinofilskie serduszko zawsze jara (hehe). A jest tym udział (w powieści o świecie kina) ludzi kina grających siebie samych. I zaręczam Wam, że jeżeli Was też to kręci, to oglądanie naprawdę najznamienitszych nazwisk francuskiej kinematografii, odgrywających czasami parodię, a czasami jakiś rodzaj performance odnośnie własnego życia, czy też wizerunku publicznego, plotek na ich temat, tabloidowych sensacji, etc. Bawiących się tym wszystkim na użytek niby to fikcyjnej historii o świecie, w którym ich życie zawodowe bardzo realnie istnieje na co dzień – czyni te produkcję absolutnie rozkoszną!
I żeby Was do niej zachęcić jeszcze bardziej, wymienię nazwiska najbardziej globalnie znanych, zebrane z obsady wszystkich sezonów: Nathalie Baye; Jean Dujardin; Monica Bellucci; Cécile de France; Isabelle Adjani, Juliette Binoche; Virginie Efira, Fabrice Lucchini; Béatrice Dalle; Isabelle Huppert; Charlotte Gainsbourg; Jean Reno, Christopher Lambert.
Siebie samego gra nawet w epizodzie sam Claude Lelouch. Absolutnie kultowy reżyser obrazów, które stanowią klasykę kina francuskiego drugiej połowy zeszłego stulecia, a konkretnie pochodzą z lat 60tych i 70tych. To on zrobił takie ikoniczne filmy jak: “Kobieta i mężczyzna”; Żyć, aby żyć”; “Jedni i drudzy”…
* * *
W sercu miasta świateł, w pięknej, hausmanowskiej kamienicy mieści się jedna z największych, najbardziej liczących się na francuskim rynku agencji aktorskich: ASK. Trzy dekady temu założył ją pewien facet (Samuel Kerr), od którego inicjałów nosi swoją nazwę. Ale niestety – kiedy zawiązuje się akcja Gdzie jest mój agent? – niefortunnie dla jej pracowników umiera podczas długo oczekiwanego zagranicznego urlopu.
Dość szybko wychodzi na jaw, że choć owszem, ASK cieszy się wielkim uznaniem i renomą, a na pewno ma status jednej z najlepszych i najbardziej prestiżowych w Europie, bo “reprezentuje” rzesze największych gwiazd kina znad Sekwany – jej status finansowo- księgowy jest nazywając rzecz po imieniu – kiepski. Sprawie nie pomaga fakt, że wdowa po właścicielu ASK, która dziedziczy po nim większość udziałów w firmie nie jest niestety pasjonatką tego, czym się zajmował jej małżonek. A już szczególnie nie znosi aktorek. Zwłaszcza młodych 😉
Jej czołowi agenci, od lat opiekujący się wieloma artystami i mający pod swoją opieką wyjątkowe postaci francuskiej kinematografii zostają zatem postawieni w nader trudnym położeniu. ASK grozi wykupienie przez konkurencję lub przejęcie przez obcy kapitał. To jeden z kluczowych problemów. Drugim jest fakt – choć mało osób o tym wie – praca agenta aktorów to praca kogoś kto jest solistą. I nawet w obrębie firmy, która go zatrudnia stale znajduje się w sytuacji konfliktu z kolegami i koleżankami po fachu. Bo praca agenta (po trosze) polega na tym, na czym de facto polega praca każdego agenta (hehe). Na wypracowanych własnych strategiach, sposobach, kontaktach, dojściach, układach. No, a przede wszystkim na tym, że dobry agent jest tym, który jest “pierwszy”. Pierwszy w dostępie do ciekawych, dobrych scenariuszy; pierwszy w dostępie do wiedzy o planowanych zamierzeniach znanych reżyserów; pierwszy w dostępie do ludzi z mediów. I tych, którzy w razie czego umieją “gasić pożary”. Pierwszy na pierwszej linii ognia. A to oznacza, że sztama, przyjaźń i lojalność wobec kolegów i koleżanek z pracy to w tym świecie rzecz, eufemistycznie rzecz ujmując – mocno umowna (ups!)
W ASK jest czworo agentów. W różnym wieku, z różnym doświadczeniem zawodowym i stylem pracy. Można powiedzieć, że różni ich wszystko. W życiu prywatnym także. A przede wszystkim różni ich wypracowany czy też stosowany sposób funkcjonowania w tym świecie, który uczynili swoim zawodem…
Po śmierci właściciela ASK Mathias Barneville (świetny Thibault de Montalembert) dochodzi do wniosku, że z racji swego stażu i doświadczenia w branży, a także tego, że jest cholernie ambitny i skuteczny – to on powinien zostać kolejnym szefem agencji. To z racjonalnego i merytorycznego punktu widzenia przeświadczenie poniekąd słuszne. Jednakże jego gładkie zrealizowanie tego marzenia potknie się o dwie kwestie – w jego mniemaniu – kompletnie od spraw zawodowych niby to “rozłączne” (hehe). Mathias ma wpływową i bogatą żonę (Philippine Leroy-Beaulieu). Która mogłaby go w jego planach wesprzeć finansowo. Ma też syna Hippolyte’a (François Civil). Który jest młodym aktorem, a ASK go reprezentuje (ups). Ma też nieślubną córkę Camille (bardzo dobra Fanny Sidney), o której tejże żonie oraz synowi nigdy do czasu zawiązania się akcji nie powiedział… A Camille – tak się składa – całkiem niedawno zatrudniła się w ASK jako asystentka jego koleżanki po fachu. Uj! C’est tres problematic!…
Gabriel Sarda (uroczy Grégory Montel) uchodzi za agentowo – agencyjną największą niezgułę. Mathias go nieskrywanie nie lubi i nie ceni. W jego mniemaniu Gabriel jest za miękki, za często kieruje się jakimś bliżej nieokreślnym współczuciem wobec swoich podopiecznych. Ci, dla których pracuje go lubią, bo jest empatyczny. Bo naprawdę się stara “wejść w ich buty”, walczy po swojemu o każdy najmniejszy epizodzik filmowy. Ale jeżeli chodzi o skuteczność działań na rzecz agencji, czyli kontrakty na duże pieniądze, wielkie budżety, wielkie nazwiska, budowanie prestiżu ASK… No, z tym u Gabriela nie jest najlepiej…
Andréa Martel (fantastyczna Camille Cottin) zaś to prawdziwa konkurentka Mathiasa! Skuteczna, wściekle ambitna, tak jak on gotowa na każde wyzwanie, na poradzenie sobie z największym “pożarem w burdelu” jeżeli chodzi o aktorów, o których dba, którym stara się znaleźć robotę, najlepsze role i kontrakty każdym możliwym sposobem. Prawdziwa pasjonatka swojej pracy! Jej problemem jest to, że ma tzw. trudny charakter, niewyparzoną gębę i nienawidzi kiedy się ją traktuje w protekcjonalny sposób. A zwłaszcza kiedy robią to faceci. Przyjaźni się z Gabrielem, prawdopodobnie dlatego, że jest jej całkowitym przeciwieństwem. Bo jest ciepły i łagodny. A Andréa tego akurat – nie potrafi. Ale kiedy zawiązuje się akcja Gdzie jest mój Agent? – to właśnie jej postać szybko stanie się tą, która pomimo wiodącej roli Mathiasa będzie przykuwać naszą uwagę. Tak zawodowo, jak prywatnie.
No i jeszcze w ASK pracuje niejaka Arlette (w tej roli Liliane Rovère) – tu ważna dygresja – Rovère całe swoje życie zawodowe spędziła jako aktorka drugo i trzecioplanowa, choć urodziła się w 1933 roku (sic!). We Francji jest postacią otoczoną specjalnym nimbem. W świecie kina istnieje bowiem prawie tak długo jak samo kino. Zna wszystkich, jest chodzącą kroniką dziejów francuskiej kinematografii wraz z jej największymi nazwiskami z lat tzw. nowej fali. Prywatnie Francuzi (a na pewno większość francuskiej La Boheme) mają do niej stosunek czołobitny, gdyż przez 10 lat była związana z jednym z najwybitniejszych trębaczy i wokalistów jazzowych na świecie: Chet’em Baker’em, reprezentantem nurtu zwanego “cool jazz”. W Gdzie jest moja Agent? Arlette gra najstarszą wiekiem agentkę ASK. Która personalnie słowa “agentka” – nie cierpi. Woli “starodawne”: impresario 🙂 To postać szczególna dla fabuły. Reprezentuje świat kina, którego już nie ma. Ale wciąż ma wiele do powiedzenia w kwestiach bardzo istotnych dla funkcjonowania agencji. Jest jej ikoną. I legendą. I Arlette to dobrze wie. Niezbyt co prawda się przepracowuje i potrafi być nieznośna. Ale świat kina, w każdym jego zakresie, potrzebuje “żywych legend”. Nieprawdaż?
* * *
Pora na podsumowanie. Gdzie jest mój agent? to w moim odczuciu rzadka rzadkość na rynku seriali komediowych. Bo jak wiecie, wobec tego gatunku mam szczególne oczekiwania. Gdyż to od komedii “odpadam” najczęściej.
A Gdzie jest mój agent? mnie – jakże po francusku 🙂 – zauroczył. Przede wszystkim tematyką. Nie ukrywam. Ona sama, bowiem, czyni tę produkcję na swój sposób unikalną! W dowcipny, lekki, czasami groteskowy sposób, przedstawia sedno kina jako biznesu (bo podkreślam – to o czym mówi jest jedynie podkręconą „na wesoło” na potrzeby narracji serialowej wariacją na temat), który jest nam wszystkim głównie niedostępny. A raczej bardziej przez nas wszystkich – jedynie wyobrażony. Doceniam to, że choć głównie bawi, to jest niegłupi, i trzyma dystans wobec świata, który przecież kojarzy się głównie z “wielką pompą”. A jednocześnie w empatyczny sposób przedstawia złożoność relacji agentów gwiazd kina z nimi jako ludźmi, których to właśnie oni najczęściej – jako jedyni na świecie (zaraz po rodzinie i najbliższych) – mają możność oglądać, znać, widzieć, doznawać, doświadczać, musieć znosić, niepotrzebne skreślić “pozakulisowo”. I to czyni produkcje Gdzie jest mój agent? w moich oczach wyjątkowo udaną próbą opowiedzenia nam wszystkim o tym, o czym wszyscy w zasadzie wiemy, ale stale zamiatamy to pod dywan i udajemy, że nie istnieje. A co jest takie fascynujące właśnie dlatego, że nawet ja – turbo cyniczka w tym względzie – wpadam raz po raz w pułapkę myślenia o moich ukochanych aktorach na sposób, który przecież wiem, że z tym „jacy są naprawdę” nie ma wiele wspólnego. To serial, który w swym sednie jest dokładnie o tym, że świat kina to ułuda. Pozory. Iluzja. Na nich został zbudowany. Na tym bazuje jego wielkość. Jego czar. Jego masowa popularność. Nikt nie jest w nim tym, kim się nam wydaje. I w zasadzie nawet lepiej dla nas (widzów) aby tak zostało. Agenci aktorów są w świecie kina właśnie tymi, którzy wiedzą to najlepiej. I jeżeli są w swym fachu świetni, to właśnie wtedy, kiedy umieją utrzymać te “granice”. Pomiędzy tymi “nieprzystawalnymi” światami i ich dobrze użyć, na rzecz aktora / aktorki… Czy zatem ich 10% gaży z dochodów naszych ulubieńców to dużo, czy mało. I kiedy? – na te pytania odpowiedzcie sobie sami…