26
lis
2023
34

ZABÓJCA

ZABÓJCA (The Killer) Reż. David Fincher, Scen. Alexis Nolent, Luc Jacamon, Andrew Kevin Walker, Obsada: Michael Fassbender, Tilda Swinton, Charles Parnell, Produkcja: Netflix

ZABÓJCA to największy paradoks jakiego ostatnio kinofilsko doświadczyłam. Film doskonały realizacyjnie, narracyjnie zapięty na ostatni guziczek i zagrany brylantowo – w którym jednak „coś poszło nie tak”… Ale! stop! A może jednak Zabójca to obraz, w którym wszystko poszło tak jak miało pójść – tyle że zupełnie nie tak jak byśmy sobie tego życzyli? Musicie ocenić sami. Ja jednak stawiam na Finchera! 😎

TYTUŁEM WSTĘPU

O swojej gigantycznej słabości do Davida Finchera pisałam nie raz, przy okazji recenzowanych na blogu produkcji, które wyszły spod jego ręki – bo uważam, że facet ma ponadprzeciętny talent do robienia kina! W przypadku Zabójcy także to widać… Sądząc, z kolei, po reakcjach widzów na ten obraz – to moim zdaniem widać coraz bardziej to, co obserwuję od lat, a czemu niekiedy daję wyraz jęcząc i złorzecząc nad stanem oferty platformy streamingowej na N (która nota bene Fincherowi Zabójcę wyprodukowała) – że coraz więcej jej użytkowników – przyzwyczajonych do intelektualnej mózgo-papy, jaką serwuje w 90 % swojego menu – nie jest w stanie traktować sztuki filmowej jako konwencji, zabawy gatunkami kinowymi lub też jako metafory. W tym przypadku od najnowszego dzieła Finchera o znamiennym tytule Zabójca – oczekiwano jak mniemam, żeby główny bohater przez cały czas trwania filmu – zajmował się literalnie – zabijaniem….

Najliczniejszą, bowiem, reprezentację na forach i wpisach pod recenzjami tego tytułu określającymi wrażenia widzów zajmuje przymiotnik <nudny>. Ja się z tym kompletnie nie zgadzam, choćby z tego powodu, że w ciągu dosłownie kilku pierwszych minut zawiązania akcji dowiadujemy się, że za taką właśnie ma swoją – bądź co bądź – profesję –  tytułowy zabójca. Kiedy już się dowiemy dlaczego tak sądzi – to zrozumiemy, co ma na myśli. Trzon tej pracy  – trzon powtarzam – to nieruchome czekanie… Ponadto reżyser od samego wprowadzenia rysuje klimat swego najnowszego dzieła, sugerując bardzo wyraźnie i jednoznacznie, że Zabójca nie będzie wariacją na temat przygód Agenta 007 tylko że z Fassbenderem (nota bene był kiedyś wymieniany jako mocny kandydat na Bonda) w roli głównej i nie we franczyzie, której zaszczytu reżyserowania Fincher nie dostąpił.. Raczej stawiam tezę, że twórca chciał po swojemu mrugnąć do nas okiem, z głębin swego czarnego i cynicznego serduszka – jakby chciał powiedzieć „zachciewa się Wam historii o zabójcy na zlecenie? Proszę bardzo – oto ona. Tak to wygląda na prawdę, mili Państwo”.😎

Zresztą, uważam, że Fincher lubuje się w tym aby robić kino, które nie jest nigdy o tym co sobie na dany temat wyobraża tzw. przeciętny widz. I z perwersyjną przyjemnością zanurza nas w światy, w których nie tylko że nie ma głupawych hollywoodzkich uproszczeń, ale najczęściej także nie ma happy endów. Można tego nie lubić. Wolna wola. Ale to nie powód, żeby nie doceniać jego warsztatu, erudycji i intelektu! 

*   *   *

Profesjonalizm i zmysł filmowy Finchera są równie legendarne, co jego status reżysera kultowego, w dodatku takiego, który miejsce w panteonie najważniejszych amerykańskich twórców XX wieku zajął spektakularnie szybko. W fabryce snów krążą plotki, że dlatego właśnie jest tak nielubiany przez „leśne dziadki”, które trzęsą tamtejszymi gremiami rozdającymi najważniejsze nagrody filmowe. Niepodważalny i bezdyskusyjny sukces faceta, który do branży wchodził bocznym wejściem jako „ten, tam od reklam i teledysków” by tylko nieco po trzydziestce – wszystkim zagrać na nosie i pokazać gest Kozakiewicza i to dwukrotnie! („Siedem” 1995, „Podziemny krąg” 1999)  – musiał wiele osób boleć…

Fincher jest obsesyjnym wręcz perfekcjonistą i w branży uchodzi za typ reżysera, który wymaga bardzo dużo od innych i nigdy nie chodzi na skróty, ani na łatwiznę. „Morduje” scenarzystów o naniesienie zmian w każdy najmniejszy dialożek, z którym się nie zgadza tak długo, aż będzie brzmiał tak jak jego zdaniem – powinien. Aktorzy z nim pracujący rzadko mówią o nim negatywnie, bo każdy chce u niego grać – w jego filmach mają co i kogo wykreować. Choć do legendy przeszedł już fakt, że jeżeli jest niezadowolony ze sceny – będzie robił i kilkadziesiąt dubli. No, a że aktorzy to próżne istoty – to także kwestia ambicjonalna. Fincher uwielbia stawiać na swoim, zatem wiadomo, że nie daje sobie wtryniać specom od castingów tych, których w roli nie widzi. I last, but not least  – kto jak kto, ale aktorzy to mu bardzo często zawdzięczają rozkwit kariery, po prostu. Po zagraniu roli Marka Zuckerberga w „The social network” młodziutki Jesse Eisenberg wylądował na zawodowej pozycji o której wcześniej mu się nawet nie śniło. Rosamund Pike zaś dopiero po roli w „Zaginionej dziewczynie” uwolniła się od etykiety „angielskiej róży”, której jak głosi fama szczerze nie znosiła, ale przed Fincherem nie była w stanie nic zrobić z tym, że wszyscy ją zawsze obsadzali po warunkach… 

Dużo zawdzięczają mu także przedstawiciele pionów: montażowego, scenograficznego, dźwiekowego, a przede wszystkim świetny operator Erik Messerschmidt („Mindhunter”, „Mank”),no i autorzy muzyki, stale z nim kombinujący od lat: Trent Resnor i Atticus Rose. Bo jednak po nagrodzie Akademii Filmowej (tak się jakoś składa) łatwiej o roboty przy kolejnych obrazach, najczęściej znów do niej nominowanych… I tak się to kręci…

Nie chcę się bawić w psychoanalizę dla ubogich, ale „jest coś na rzeczy”, że Fincher i amerykańska branża filmowa pozostają w relacjach, które śmiało można określić jako „miłość – nienawiść”. W przypadku najważniejszych nagród filmowych bowiem – te od zawsze Finchera omijają – zatrzymując się „magicznie” na poziomie nominacji. Gdy w tym roku odbierał we Francji Nagrodę Cezara za całokształt  twórczości – a którą wręczał mu nie kto inny tylko Brad Pitt, a cała sala wstała do standing ovation – widać było jak bardzo jest tym wzruszony i jak bardzo go formalne dowartościowanie cieszy…

Wróćmy jednak do Ameryki w której „money makes the world go round” znacznie bardziej niż w Europie – i w której szacunek zawodowy wyraża się pieniędzmi. Fincher jest jednym z nielicznych, w przypadku którego finansujący jego filmy sięgają bardzo głęboko do kieszeni. Zabójca kosztował ponad sto milionów dolarów! – kwotę od której pewnie nawet śpiący na forsie księgowi Netflixa mieli niestrawność… No, ale Fincher to Fincher.

*    *    *

Zabójca to kino bez wątpienia wytrawne i wycyzelowane – kiedy się je ogląda  – widać, że wyszło spod rąk reżysera biegłego w sztuce opowiadania kinowych historii. Smaczków i odniesień do popkultury – jest w tym obrazie –  bez liku. Czasami robią wręcz wrażenie nachalnego product placement. Wiedząc także jak bardzo wielką wagę Fincher przykłada do oprawy muzycznej swoich obrazów – nie dziwi wcale, że tytułowy bohater w zasadzie słucha tylko jednego zespołu: „The Smiths”, ani także to, że w bardzo znamiennej scenie, w której dowiadujemy się, że zabójca jednak ma jakiś dom i na dodatek nie mieszka w nim sam – kiedy w końcu do niego przyjeżdża – nie sądzę aby przypadkowo z głośników leciał akurat utwór zespołu Portishead pt. „Roads”….

Wszystkie te „elementy” stanowią w Zabójcy rodzaj puzzla, od-reżyserskiej wersji planszy, którą Fincher układa po swojemu, a widz albo będzie w stanie ją objąć szerszym wzrokiem albo nie. I o tym dokładnie napisałam we wstępie. Kino – jak każda sztuka – jest medium, które według największych znawców tematu – powinno dawać się interpretować na wiele sposobów, a zwłaszcza skłaniać do refleksji. Odniesienia, referencje, cytaty w nim użyte – zagrają lub nie w trybie „zależy kto pyta” – że tak to eufemistycznie ujmę. To zreszta mi się składa w smętną  spójność z tymi przytykami, że Zabójca jest nudny. Polecę zgredem – moja mama zawsze twierdziła, że nudne to się rzeczy wydają głównie – nudnym ludziom … 

Im więcej filmów Finchera się zna – tym bardziej wszystko co do tej pory sygnował swoim nazwiskiem – układa się w pewien bardzo spójny obraz – ba, nawet więcej – w panoramę. Do czasu Zabójcy myślałam zawsze, że po prostu ten akurat reżyser nie ma zbyt dobrego zdania o gatunku ludzkim, które to zdanie akurat ja dość często z nim podzielam. Ale po obejrzeniu tego obrazu i przeanalizowaniu go na tle tego wszystkiego co Finchera twórczo określa – doszłam do wniosku, że najwyraźniej od zawsze zmierzał do miejsca jakiejś większej metaforycznie i panoramicznie diagnozy świata, w którym wciąż i stale Ameryka ma pozycję hegemona, a której Zabójca okazał się być „kropką nad i”. 

Jaka to panorama? Ano taka, w której Ameryka jest krajem wielkich możliwości, z wolnym rynkiem i szeregiem swobód obywatelskich – jedynie fasadowo. Gdzie wszystko, to na co stać tzw. zwykłych ludzi to jedynie substytuty udanego życia. Dlatego dostępne i na wyciągnięcie ręki są przedmioty i usługi wymyślone po to, żeby zbić krocie na tym, że tak właśnie się wszystkim z nich korzystającym – będzie wydawało. W sednie będąc jedynie mniej lub bardziej sprawnie działająca maszynką do formatowania ludzi na jedną modłę. Bo w Ameryce – kamieniem węgielnym, jej podwalinami, fundamentem jest zasada przeniesiona żywcem z czasów dzikiego zachodu: wygrywa najsilniejszy lub najsprytniejszy. Tyle. 

Czym zaś jest wygrana? Od zawsze jest de facto – jedynie tym – co bardzo prosto ustanowiło i konstytuuje nadal ten kraj jako obszar życiowego survivalu. W Ameryce jedyną słuszną i prawdziwą miarą sukcesu w życiu jest status finansowy. Nie można być człowiekiem sukcesu będąc niezamożnym. Po prostu. Te byty się u nich zazębiają jak mechanizm spustowy w rewolwerze….

A co to ma do rzeczy w przypadku filmu Zabójca. A ma – i to sporo! Bo Zabójca opowiada o facecie, który zarabia bardzo dużo i z pewnością może sam sobie, codziennie patrząc w lustrze w twarz mówić, że jest człowiekiem sukcesu. Cel uświęca środki. W przypadku tego akurat bohatera filmowego, który para się mocno specyficznym zawodem tzw. hitmana – do celu wyrażanego zerami po przecinku na prywatnym koncie w banku będącym poza jurysdykcją amerykańskiej skarbówki prowadzą go – trupy. Kiedy poznajemy tytułowego zabójcę z najnowszego filmu Finchera – jest ich „na jego koncie” ponad 40…

*   *   *

Tytułowy Zabójcakreowany bajecznie doskonale przez dawno nie widzianego w roli dramatycznej – fenomenalnie zdolnego Michaela Fassbendera – jak to u Finchera bywa – jest nam przedstawiony od samego początku jako gość, którego zrozumieć na poziomie emocjonalnym – nie można – bo taką konwencje przyjmuje reżyser w tym obrazie. Trudno w ogóle mieć do niego jakiś stosunek – bo bohater jest bardzo małomówny, a „opowiada się nam” głosem z offu – będącym wglądem w  jego nigdy nie wypowiadane na głos myśli. To rodzaj maszyny do zabijania, upakowany w szereg atrybutów, czyniących go idealnym, luksusowym produktem czy też raczej „usługą” dla jego zleceniodawców, których na niego stać. A stać na niego – elitę finansową. Niewiele jest profesji bardziej tajemniczych, istniejących jako takie, o których wszyscy wiem, że „gdzieś są, ale nikt ich nie widział” niż płatny zabójca. Nic dziwnego, w profesji tej oprócz sprawności fizycznej trzeba głównie się ćwiczyć, niczym w tybetańskim klasztorze w sztuce bycia niewidocznym, nie do namierzenia i absolutnie nie do zapamiętania dla jakichkolwiek świadków. Zabójca opanował te sztukę do perfekcji i jak bardzo jest ona drobiazgowa i rozpisana na detale –  dowiedzieć się można oglądając ten film, a która ma w nim barwę najczarniejszego cynizmu, pomieszanego z gorzkim sarkazmem. Trudno się przy tym filmie śmiać, nawet uśmiechnąć trudno, ale – mnie się parę razy zdarzyło, nie ukrywam. Bo o ile nie jestem pewna czy David Fincher jest miłym gościem, tak prywatnie, a podejrzewam, że może nie być – tak z całą pewnością nie można mu odmówić tego, że jest piekielnie inteligentny! 

Pójście w koncepcję aby Zabójca w czasie wykonywania zleceń ubierał się „na niemieckiego turystę” – czytam jako jawny sarkazm z masowych wyobrażeń o tej profesji, jak też i z tego, że tak się dziwnie składa, że znamienita większość najbogatszych i najbardziej wpływowych ludzi w USA, którzy zarządzają światem z tylnego siedzenia – jako niewidoczni (żeby nie powiedzieć „niewidzialni”) kreatorzy jego cyfrowego wydania, w którym każdy z nas siedzi po uszy i jest dla nich czytelny od A do Z – to faceci, po których nikt na świecie, spotkawszy ich na ulicy –  nie domyśliłby się, że posiadają fortuny, albo je dla innych kreują… Sceny, w których Zabójca dość skomplikowane zadania należące do jego śmiercionośnej profesji wykonuje w klapkach japonkach – mnie osobiście mocno usatysfakcjonowało w kategorii zwanej dopracowaniem szczegółów postaci 👌

Skoro wiemy już, że bohater uważa swoją pracę za nudną i dość szybko zrozumiemy, że rzeczywiście – w swym sednie – taka właśnie jest – to co w takim razie ten facet z tego ma? – aż chciałoby się zawołać! Dowiemy się i tego –  tylko trzeba chwilę poczekać…

I co chciałabym podkreślić – moment ten jest jedynym banalnym aspektem tego niebanalnego obrazu –  jego narracja rozkręca się w miejscu, w którym Zabójca pudłuje…

Nie mam pojęcia jak się to odbywa w praktyce w przypadku tego akurat fachu, ale wyobrażam sobie, że jest tak jak zostało przedstawione. Nie ma drugiej szansy na wykonanie tego samego zlecenia. Jest się w nim spalonym. Zresztą samo zlecenie też. Matematyka w takich przypadkach jest okrutna i nieubłagana – albo się zna wzór na równanie albo nie. Zlecenie na zabicie kogoś w taki sposób aby nigdy nie było można dojść do tego ani kto to zrobił, ani kto zlecił – jest jak równanie matematyczne z wieloma zmiennymi. Kiedy spojrzy się na to z tej właśnie perspektywy – wszystkie niezwykle mozolnie, nudnie, żmudnie i rutynowo prowadzone, acz dopracowane w szczegółach detale realizacji zlecenia są jak rozwiązywanie równania matematycznego o dużym stopniu trudności. Rodzaj wzoru, który trzeba wyprowadzić aby zakończyć z sukcesem. A to kosztuje dużo czasu i dużo pieniędzy. Pieniądze są zaś tym co napędza ten proces po obu stronach: zleceniodawców i tych od rozwiązywania  równań. Fincher sugeruje dość mocno i jednoznacznie – co odbieram jako upiorną metaforą kapitalistycznej wizji sukcesu, w którym najlepszy może być tylko jeden – że cały ten proces, który kończy się pokonaniem rywala – to najczęściej „nothing personal” (nic osobistego). Dla ludzi, którzy swoją podmiotowość zbudowali na tym paradygmacie – tak z pewnością jest (czy raczej musi być). Wszystko w ich życiu jest jedynie transakcją, w najgłębszym swoim sednie – sprowadza się jedynie do słupków i wykresów, wzrostów lub spadków. 

Fincher nie jest typem reżysera – filozofa. Nie znajdziemy u niego bezproduktywnego babrania się w domysłach na temat tego, co tam w życiu bohatera zaszwankowało kiedy był malutki albo jakie mu się przydarzyły traumy, że wyrósł na tego kim jest. Być może przyczyną jest fakt, że reżyser (bardzo po amerykańsku) wierzy w to, że „każdy jest kowalem swojego losu”? A może jednak uważa, że amerykański kapitalizm i kulturowy przymus budowania pozycji społecznej na zdolności do monetaryzacji wszystkiego co się robi z coraz większym zyskiem – to przyczyna. Składniam się ku tej drugiej tezie. 

W Zabójcy – pytanie o to – czy można żyć w taki sposób nie szuka swej odpowiedzi. Można, czego dowodem jest nie tylko bohater główny tego obrazu, ale jeszcze kilka przedstawionych w nim osób. 

Ale jakie są tego koszty? Bo przecież jakieś muszą być, nieprawdaż? 

To pytanie zaczęło mnie nurtować od momentu, w którym Zabójca konstatuje, że choć zgodnie ze sztuką zaplanował całe swoje życie na takie, które jest „niewidoczne” dla nikogo, a życie prywatne sprowadził do luksusowej – ale jednak kryjówki – ten kto się „zamachnął” na to, by jego dobrostan, ciężko zapracowany i uzyskany dzięki byciu najlepszym w swoim fachu został narażony na szwank – musi ponieść karę. Kara jednakże – jak wiemy – zawsze ma wymiar osobisty…

I to w tym miejscu akcja Zabójcy na swój sposób „rusza z kopyta”, a przede wszystkim przedstawia nam bohatera jako kogoś, kto do tej pory jedynie wmawiał sobie, że jego praca to „nic osobistego” – co pozwalało mu udawać przed samym sobą, że jest kimś lepszym niż zwykli ludzie, kimś ponadprzeciętnym – jednym z nielicznych. Ale to złudzenie, którym udaje się karmić ego do momentu konfrontacji, z tym, że to jednak nieprawda. W jego przypadku ta konfrontacja ma miejsce w ekskluzywnej restauracji, w scenie z udziałem jak zawsze rewelacyjnej – samej Tildy Swinton w roli kobiety – zabójczyni zwanej Ekspertką. Myślę że jawnie czarny humor jaki został jej przypisany miał stanowić najważniejszy kontrapunkt dla opowieści o facecie, którego nomen-omen zabójcza skuteczność okazała się in the end of the day – atrapą, iluzją, złudzeniem zawodowych satysfakcji. 

W świecie monetaryzacji wszystkiego, w świecie chciwości tak wielkiej, że dla zachowania finansowego status quo warto dosłownie zabijać – nie ma szansy na żadne poczucie szczęścia. Można ewentualnie mieć jedynie chwilową przyjemność z możliwości zakupu luksusów – bohaterka grana przez Swinton wydaje się, że tę wiedzę posiadła wcześniej niż Zabójca. Ta przeżarta goryczą diagnoza znajduje się w końcowej scenie, w której Zabójca po raz pierwszy od momentu w którym rozpoczął się film – siada na leżaku nad basem przy swojej stylowej, wielkiej willi, ukrytej gdzieś głęboko w dżungli, w państwie, które jest jednym z najbiedniejszych, o największym wskaźniku zabójstw i najniższym poziomie bezpieczeństwa – tak jak robią to ludzie, którzy wrócili do domu po ciężkim dniu pracy. Tylko na jego twarzy nie maluje się ani ulga, ani radość, ani nawet uśmiech kogoś, kto wyczekiwał chwili przyjemności – tylko grymas zawodu. 

Monolog wewnętrzny wieńczący ten film to jedno z najbardziej gorzkich zakończeń jakie oglądałam od dawna. 

You may also like

CIVIL WAR
PERFECT DAYS
NIEBIESKOOKI SAMURAJ
BĘKART

Skomentuj